zobacz.slask.pl   
ŚLĄSKI SERWIS INTERNETOWY   
2006 luty przegląd wiadomości ze Śląska
zobacz ostatnie


Akcja w kopalni Halemba była wyjątkowo trudna
Gazeta Wyborcza, Tomasz Głogowski 27.02.2006
Zbigniew Nowak, uratowany wczoraj górnik z kopalni Halemba w Rudzie Śląskiej, spędził pod ziemią samotnie ponad cztery i pół dnia (111 godzin). Dłużej wytrzymał tylko legendarny Alojzy Piontek, którego wydobyto po siedmiu dniach (158 godzinach).
Do wypadku doszło w minioną środę wieczorem. Pierwszy wstrząs nastąpił o 17.31. Wtedy kierownictwo kopalni Halemba postanowiło wycofać 30 górników, którzy właśnie zaczęli pracę 1030 metrów pod ziemią. Uciekający górnicy znaleźli jeszcze rannego sztygara zmianowego. Sami wynieśli go na powierzchnię. W tym czasie w kopalni doszło jednak do drugiego, dużo silniejszego wstrząsu. Pod ziemią został 30-letni Zbigniew Nowak, który nie zdążył uciec.
250-metrowy chodnik zawalił się w mgnieniu oka. Wyrobisko miało czwarte, a więc najwyższe zagrożenie metanowe. Gdy doszło do wstrząsu, sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Przestała działać wentylacja i tam, gdzie pracę rozpoczęli ratownicy, zaczął gromadzić się metan. Zagrożenie eksplozją było duże. Musieli włożyć maski tlenowe.
Szefowie akcji postanowili, że ratownicy postarają się dotrzeć do zasypanego górnika z dwóch stron - zasypanym chodnikiem i nieczynnym od dawna wyrobiskiem. Pod ziemię zaczęto tłoczyć powietrze, by można było oddychać bez masek.
W sobotę przyszła pierwsza dobra wiadomość. W nocy okazało się, że nadajnik, który górnik ma w hełmie, nadaje słaby sygnał. Kierujący akcją byli jednak ostrożni. - Na dole pracuje wiele urządzeń, które mogą powodować zakłócenia. Nie mamy więc stuprocentowej pewności, że sygnał pochodzi z miejsca, gdzie zasypany jest górnik. Jednak nie można tego wykluczyć - tłumaczył Gazecie Kazimierz Dąbrowa, dyrektor kopalni Halemba.
W niedzielę sygnał był silniejszy. Ratownicy byli już pewni, że są 20 metrów od Nowaka. Oceniano, że akcja potrwa jeszcze kilkanaście godzin. Jednak wczoraj o czwartej nad ranem wydarzył się cud. Okazało się, że chodnik nie jest aż w tak złym stanie, jak sądzono. Były w nim duże szczeliny. Ratownicy przez rurę doprowadzającą powietrze usłyszeli słaby głos zasypanego.
- Żyję. Dajcie mi wodę i jabłko - poprosił Nowak.
Jeden z ratowników zdołał jakimś cudem przeczołgać się do szczeliny, w której leżał Nowak. Podał mu wodę i lampkę górniczą. Górnik cały czas był przytomny. Sam doczołgał się do miejsca, gdzie byli ratownicy. Natychmiast zbadał go lekarz. Zasłonięto mu oczy, żeby dzienne światło nie uszkodziło wzroku, i owinięto w koc. Potem wywieziono na powierzchnię.
- Życie uratowała mu rura z powietrzem, bo leżał tuż koło niej. No i świadomość, że idziemy po niego. W pewnej chwili słyszał już odgłosy pracujących ratowników - mówi Bogusław Wypych, kierujący ratownikami.
Ratownicy podkreślali także, że swoje zadanie wykonał nadajnik, który każdy górnik ma w hełmie. Gdy dojdzie do nieszczęścia, wyłącza się lampka, a nadajnik automatycznie przekazuje sygnał. Baterii starcza zazwyczaj na siedem dni.
Uratowany wczoraj Zbigniew Nowak spędził pod ziemią samotnie ponad cztery i pół dnia, czyli 111 godzin.


Złoty wiek Śląska
Gazeta Wyborcza, Rozmawiał Józef Krzyk 23.02.2006
Ślązakom żyło się znacznie lepiej niż np. mieszkańcom Kongresówki. Analfabetyzm został zlikwidowany za sprawą obowiązku szkolnego, a po solidnie wybrukowanych ulicach elektryczne tramwaje jeździły wcześniej niż w Warszawie - mówi dr Barbara Klich-Kluczewska.
Józef Krzyk: Kim by Pani chciała być sto lat temu na Śląsku?
Dr Barbara Klich-Kluczewska: Na pewno nie mieszczką, bo musiałabym żyć w okowach etykiety. Z drugiej strony nie zazdroszczę tym kobietom, które z różnych powodów cierpiały biedę. Wolałabym więc być raczej kimś pośrodku. Kimś, kto mógł żyć w miarę swobodnie i nie musiał borykać się z troskami dnia.
Żyło się wtedy lepiej niż dzisiaj?
- Nie było źle. Ludzie czerpali bardzo wiele profitów z przemysłowej prosperity. Nie było masowego bezrobocia, a każdy, kto miał stałą pracę, miał z czego żyć i mógł utrzymać nawet wielodzietną rodzinę. Ta dobra koniunktura, oczywiście, nie trwała cały czas. Np. w latach wielkiego kryzysu na Śląsku zamknięto połowę kopalń i to od razu miało swoje odbicie w niższym poziomie życia mieszkańców. W pewnym sensie można sytuację z lat 30. XX wieku porównać do dzisiejszej, gdy w krótkim czasie zlikwidowano wiele zakładów. I wtedy, i dziś trzeba było naprawdę wiele siły, żeby uporać się z życiem.
Kiedy na Śląsku żyło się najlepiej?
- Chyba na przełomie XIX i XX wieku. Nie chodzi tylko o to, na jakim poziomie się żyło, ale też o relacje między ludźmi. Nie było większych konfliktów - na tle społecznym czy narodowym, które dotykały różne inne regiony i kraje. Ten złoty wiek skończył się mniej więcej po plebiscycie i powstaniach. Przedzielenie Śląska państwową granicą utrudniło rozwój gospodarczy. Po II wojnie światowej, gdy ta granica znikła, okazało się zaś, że zawsze są jakieś ważniejsze sprawy niż inwestowanie w ten region.
Wątpię, by ktoś chciał dziś zamienić się ze Ślązakami z początku XX wieku: dziesięcioosobowa rodzina w mieszkaniu z jedną izbą i haźlem na podwórku...
- Nie można porównywać początków XX wieku z naszymi czasami, ale trzeba spojrzeć w przeszłość. Większość mieszkańców familoków miała powody, żeby uważać się za szczęśliwców, bo były to dużo lepsze warunki od tych, w których mieszkali ich rodzice. Mieli bieżącą wodę i oświetlenie elektryczne. Ślązakom żyło się też znacznie lepiej niż np. mieszkańcom Kongresówki. Analfabetyzm został zlikwidowany za sprawą obowiązku szkolnego, a po solidnie wybrukowanych ulicach elektryczne tramwaje jeździły wcześniej niż w Warszawie. W dalszą podróż można się było zaś wybrać pociągiem, bo sieć połączeń była tu wyjątkowo gęsta.
Za to górnicy wcześnie umierali...
- Rzadko dożywali pięćdziesiątki, a hutnicy żyli jeszcze krócej. Ale w tej sprawie, podobnie jak z mieszkaniem w familoku, wiele zależy od tego, z czym to porównać. Dzisiaj żyje się dłużej niż sto lat temu, ale w XIX wieku większość ludzi, nie tylko górników i hutników, umierała między 30. a 40. rokiem życia. Dopiero pod koniec tamtego stulecia dokonało się coś, co czasami nazywano rewolucją siwych włosów. Poprawiła się opieka zdrowotna i większą wagę zaczęto przykładać do higieny, a przez to ludzie żyli dużo dłużej.
Na Śląsku zbudowano w tamtym czasie wiele szpitali.
- Charakter pracy wymuszał, że medycyna i opieka zdrowotna musiały tu być lepiej rozwinięte. Kopalnie i huty potrzebowały zdrowych i silnych ludzi do pracy, więc we własnym interesie musiały o swoich pracowników dbać.
Kto miał najwięcej do powiedzenia w rodzinie?
- Powinnam powiedzieć, że mężczyzna - ojciec rodziny, bo to on zarabiał na dom, ale w praktyce było tak, że całym budżetem rodzinnym zarządzała kobieta. Mąż oddawał jej całą swoją pensję, czasami zostawiając sobie tylko jakąś sumkę, żeby się nie prosić, gdy mu przyszła ochota z kolegami w karczmie napić się piwa. Całą wypłatę oddawali też matce dorośli synowie aż do momentu, gdy wyprowadzali się z domu i zakładali własną rodzinę. Wtedy mieli ten sam przywilej co ich ojcowie - mogli wreszcie oddawać wypłatę żonie.
Czy ten śląski model rodziny przyjmowali też przybysze?
- Jeśli tylko jedno z małżonków wywodziło się ze Śląska, to z pewnością tak było. Ale nawet sama praca skłaniała do przejmowania śląskich obyczajów. Trudno było nie nauczyć się gwary, pracując między górnikami, którzy tylko gwarą się posługiwali.
Obyczaje sprzed stu lat były bardziej purytańskie niż dziś?
- To zależy jak rozumieć słowo purytańskie. Dziecko nieślubne i życie na kocią łapę były kompletnie nie do pomyślenia. Przypominam sobie następującą relację dotyczącą dwudziestolecia międzywojennego. Pewien ojciec dowiedział się, że jego córka zaczyna z kimś się spotykać. Natychmiast podsunął jej książeczkę poświęconą, jak byśmy to dziś powiedzieli, edukacji seksualnej. Wieczorem zaś, po powrocie z pracy, odezwał się tak: Przeczytałaś? No to w razie czego wiesz! Lepiej byś do Brynicy skoczyła, niżbym się miał przez ciebie wstydzić. Z drugiej strony powszechnym problemem było np. pijaństwo.
Czy mamy jakieś powody tęsknić za starym Śląskiem?
- Można tęsknić za ówczesnym etosem pracy i stabilizacją.
Barbara Klich-Kluczewska jest historykiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, specjalizuje się w historii codzienności. Napisała m.in. książkę Przez dziurkę od klucza. Życie prywatne w Krakowie 1945-89. Dla nas napisała pierwszy zeszyt Niezbędnika Śląskiego, poświęcony codzienności na Śląsku pod koniec XIX i na początku XX wieku.


Ruszą kolejowe wycieczki po Śląsku!
Gazeta Wyborcza, Tomasz Głogowski 22.02.2006
Kolej Nadwiślańska chce organizować wycieczki turystyczne po Śląsku! Główną atrakcją ma być podziwianie z bliska kopalń, hut i wyrobisk piaskowych. Pasjonaci kolei z całej Europy już zapisują się na pierwsze eskapady.
Kilka dni temu na śląskie szlaki kolejowe wyruszył pierwszy prywatny pociąg pasażerski. Przejazd zorganizowała Kolej Nadwiślańska, spółka z Jaworzna, która chce w tym roku uruchomić w naszym regionie kilka prywatnych linii pasażerskich (m.in. na trasie Bytom - Katowice).
Zanim jednak to się stanie, spółka będzie organizować wycieczki turystyczne po Śląsku. Pierwsza eskapada już w kwietniu. Pociągi będą jeździć po torach prywatnych, należących dziś do śląskich hut i kopalń. Spółka będzie je dzierżawić, płacąc za to od 2,5 do 4 zł za przejechany kilometr. - Mamy już pierwsze zgłoszenia do Niemców, Holendrów i Szwajcarów. To prawdziwi hobbiści, zakochani w kolei. Po całej Europie szukają okazji, by przejechać się trasą niedostępną dla innych - zdradza Rafał Błaszkiewicz, prezes Kolei Nadwiślańskiej.
Harmonogram pierwszych wycieczek jest właśnie ustalany. Prawdopodobnie prywatny pociąg odwiedzi m.in. kopalnię Polska-Wirek w Rudzie Śląskiej, przemknie obok kopalni Wujek i dotrze do odkrywkowej kopalni piasku w Szczakowej. Wszędzie będą postoje i czas na robienie zdjęć. Pasjonatom kolei nie przeszkadza nawet, że pociągi turystyczne będą odjeżdżać nie z Katowic, ale ze stacji Sosnowiec-Jęzor. Tam siedzibę ma bowiem PCC Rail Szczakowa, główny udziałowiec Kolei Nadwiślańskiej.
Ceny turystycznych przejażdżek po Śląsku jeszcze nie ustalono. Prezes Błaszkiewicz zapewnia jednak, że bilety nie będą drogie. Chce bowiem, aby w przyszłości z oferty - oprócz obcokrajowców - korzystały też szkoły i uczelnie. - Spróbujemy zainteresować naszym pomysłem biura podróży - zapewnia.
Kolei Nadwiślańska chce na trasach turystycznych wykorzystywać własne szynobusy i myśli o wypożyczeniu pociągów od PKP SA. Niedawno Andrzej Wach, prezes PKP S.A., zapowiedział, że nie będzie z tym żadnych kłopotów i udostępni spółce z Jaworzna potrzebny tabor. - Ale jeden z naszych przyszłych turystów z Wielkiej Brytanii zapowiedział, że przyjedzie z własnym składem. My będziemy musieli zadbać o wynajęcie torów - zdradza prezes Błaszkiewicz.


Śląscy artyści nominowani do nagrody Fryderyka
Gazeta Wyborcza, mao, mon 21.02.2006
Ogłoszono nominacje do tegorocznych Fryderyków. Śląskim artystom nie przyznano ich, niestety, zbyt wiele: 22-płytowy box SBB Anthology 1974-2004 w kategorii Wydawnictwo Specjalne - Najlepsza Oprawa Graficzna, Skalary Mieczyki Neonki Myslovitz w kategorii Album Roku Rock/Metal oraz Irish Jazz/Irish Ferment Carrantuohill w kategorii Album Roku - Etno Folk. Ciekawostką jest, że aż trzy z sześciu nominacji w kategorii Jazzowy Album Roku przyznano płytom wydanym przez bytomską firmę BCD Records. To Sławek Jaskułke with Hanseatica Chamber Orchestra z albumem Fill The Harmony Philharmonics, Real Jazz Ptaszyn Wróblewski Quartet i Bassville, solowa płyta Jacka Niedzieli, znanego kontrabasisty z Rybnika.
Wydany przez Polskie Radio album Witold Lutosławski w Polskim Radiu nagrany przez NOSPR nominowany został w dwóch kategoriach: Album Roku - Muzyka współczesna oraz Najwybitniejsze nagranie muzyki polskiej. Dwie nominacje otrzymały nagrania Kwartetu Śląskiego: płytę Republique (wydawca EMI Music Polska) w kategorii Album Roku - Muzyka kameralna oraz krążek Krzanowski/Panufnik (wydawca Radio Katowice) w kategorii Album Roku - Muzyka współczesna.


Pierwszy prywatny pociąg na śląskich torach
Gazeta Wyborcza, Tomasz Głogowski 20.02.2006
Pierwszy prywatny pociąg pasażerski wyruszył w poniedziałek na trasę po Śląsku z 25-minutowym opóźnieniem. Czekał na VIP-ów, którzy jechali InterCity z Warszawy.
Kolej Nadwiślańska to spółka-córka PCC Rail Szczakowa, jednego z największych prywatnych przewoźników specjalizujących się w transporcie koleją towarów. Właśnie przymierza się do uruchomienia na Śląsku kilku w pełni prywatnych linii pasażerskich. Wczoraj na trasę wyruszył pierwszy pokazowy autobus szynowy. Jechał z dworca PKP w Katowicach przez Rudę Śląską Kochłowice, Nowy Wirek, Sosnowiec Jęzor, Mysłowice i potem wrócił do Katowic. Przejażdżka trwała kilka godzin, bo Kolej Nadwiślańska postanowiła skorzystać nie tylko z torów należących do PKP Polskich Linii Kolejowych, ale też z torów prywatnych, głównie należących do śląskich kopalni, hut czy elektrowni. Do tej pory nie jeździły tamtędy pociągi pasażerskie.
Choć piękny, specjalnie wypożyczony na tę okazję z Bydgoszczy szynobus wzbudzał na katowickim dworcu sensację, to zwykli pasażerowie nieprędko będą mogli z niego skorzystać. Spółka jest dopiero na etapie planów uruchomienia prywatnych linii. Wczorajsza przejażdżka miała udowodnić, że jest w stanie sprostać temu zadaniu.
Pierwsze prywatne pociągi mają jeździć jeszcze w tym roku na trasie między Bytomiem a Gliwicami, zaraz po rozstrzygnięciu przetargu, który wkrótce zostanie ogłoszony przez Urząd Marszałkowski w Katowicach. - Będziemy się starać o kontrakt na obsługę tej linii, bo uważamy, że na rynku jest miejsce na prywatne przewozy pasażerskie - mówi Rafał Błaszkiewicz, prezes Kolei Nadwiślańskiej.
W kolejnych latach prywatne pociągi mają też jeździć z Katowic do Pyrzowic, gdzie znajduje się lotnisko pasażerskie, oraz z Katowic do Rybnika.
Na razie spółka ma jeden wypożyczony szynobus, ale do uruchomienia jednej tylko prywatnej linii potrzebne są co najmniej trzy. Firma szuka właśnie używanych maszyn, głównie na rynku niemieckim. - Nowy autobus szynowy kosztuje 7 mln zł, a całkiem przyzwoity, ale używany zaledwie 200 tys. - dodaje prezes Błaszkiewicz.
Nie ukrywa, że aby prywatne pociągi ruszyły na trasy po Śląsku, potrzebne będzie dofinansowanie z budżetu województwa śląskiego. Urząd Marszałkowski w Katowicach ma na to pieniądze, ale przestrzega. - Uruchomienie prywatnych linii będzie skomplikowane. Trzeba przygotować rozkład jazdy, system dystrybucji biletów oraz pomyśleć chociażby o peronach i całej infrastrukturze związanej z dworcami kolejowymi - mówi Jacek Stumpf, dyrektor wydziału transportu Urzędu Marszałkowskiego.
Prezes Błaszkiewicz zapewnia, że ani z biletami, ani z infrastrukturą kolejową nie będzie problemu. Te pierwsze mają sprzedawać konduktorzy w autobusach szynowych, a za dzierżawę dworców i peronów spółka jest gotowa zapłacić.
Niestety, prezes Błaszkiewicz nie potrafił odpowiedzieć, ile będzie kosztował bilet w prywatnym pociągu. - Będzie to zależało m.in. od liczby pasażerów. Kursy będą opłacalne, jeżeli autobus szynowy będzie wypełniony w około 80 proc. - mówi.
Problemem dla prywatnego przewoźnika mogą być natomiast nieprzewidziane koszty narzucone przez dzisiejszego monopolistę - PKP. Już podczas wczorajszej przejażdżki prywatnym pociągiem doszło do zgrzytu. Koleje Nadwiślańskie chciały, aby z megafonów katowickiego dworca popłynęła zapowiedź, że właśnie rusza pociąg specjalny. Okazało się, że za wygłoszenie takiego komunikatu PKP zażyczyły sobie aż 10 zł!


Po Śląsku niespalinowym?
Gazeta Wyborcza, Magdalena Górna 19.02.2006
Spalinowy pociąg o opływowych nowoczesnych kształtach zachwycił podróżnych na katowickim dworcu. Znacznie bardziej wstrzemięźliwi byli urzędnicy Urzędu Marszałkowskiego. Wolą, by po śląskich torach jeździły pociągi elektryczne.
Spalinowy szynobus w sobotę na czwartym peronie katowickiego dworca zaprezentowała bydgoska firma Pesa, która produkuje pociągi. Pojazd napędzany jest przez silniki spalinowe, a nie - jak większość polskich pociągów - przez prąd. - Do baków pociągu wlewa się olej napędowy. Aby przejechać 100 km, trzeba wlać 40 litrów paliwa. Jak na pociąg, to nie jest dużo, bo stare lokomotywy spalinowe spalały 150 litrów - mówi Zbigniew Wojciechowski, szef marketingu firmy Pesa. Pociąg może jechać z prędkością nawet 150 km na godzinę.
W pociągu mieści się 300 pasażerów. Jest wyposażony w klimatyzację i specjalne platformy dla potrzeb niepełnosprawnych podróżnych. Wewnątrz szynobus przypomina autobus niskopodłogowy. Kosztuje 6 mln zł.
Pociąg zabrał chętnych w podróż z Katowic do Zawiercia. - Jedzie się super, bo jest o wiele ciszej niż w zwykłym pociągu - mówi konduktor Radosław Muras. Na wycieczkę szynobusem wybrał się też Ryszard Filipowicz, dyrektor spółki Przewozy Regionalne. - Chcemy wypróbować te pociągi, bo są plany, żeby szynobusy jeździły na trasie, która ma prowadzić z Tychów do Sosnowca - mówi.
Jacek Sztumpf, dyrektor wydziału komunikacji i transportu Urzędu Marszałkowskiego, uważa jednak, że nie ma powodu, aby kupować pociągi spalinowe. - Województwo śląskie ma jedną z lepiej rozwiniętych sieci trakcyjnych. Dlatego planujemy kupno elektrycznych pociągów - mówi.


Stadion Śląski będzie miał nowoczesny dach
Gazeta Wyborcza, Tomasz Głogowski 17.02.2006
Na Stadionie Śląskim rozpocznie się wkrótce budowa dachu nad trybunami. To podstawowy warunek, by legendarny stadion mógł ubiegać się o zorganizowanie meczów mistrzostw Europy w 2012 roku. Trzeba się spieszyć, bo już w marcu wysłannicy Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej sprawdzą postęp prac.
Dach zostanie wykonany z tzw. włókniny - materiału przypominającego zwykłe płótno. Będzie to lekka konstrukcja wspierająca się na linach. Po niedawnej tragedii budowlanej w Katowicach inwestor poprosił projektantów, by jeszcze raz przeliczyli wszystkie obciążenia. Zadaszenie, które będzie miało aż 37 tys. m kw. powierzchni, ma być stuprocentowo bezpieczne. Województwo śląskie ogłosiło właśnie przetarg na jego budowę, a także modernizację 40-metrowej wieży, która góruje nad obiektem. Głównym projektantem modernizacji Śląskiego jest katowicki Zakład Projektowania i Wdrożeń TB.
Rywalizacja o intratne zamówienie będzie dwuetapowa. Do finału awansuje pięć firm, które spełnią drakońskie warunki. Będą musiały pochwalić się co najmniej 100 mln przychodów, 20-milionową zdolnością kredytową i ogromnym doświadczeniem w budowie dachów na stadionach piłkarskich.
Budowa zadaszenia ma kosztować 90 mln zł. Konstrukcja pojawi się nad trybunami, które dziś mogą pomieścić 47 202 kibiców. Dach nie będzie natomiast przykrywał płyty boiska. Takie rozwiązanie byłoby zbyt kosztowne. - Naturalna murawa źle znosiłaby brak dziennego światła. Trzeba by ją wymieniać co dwa lata, a na to nas nie stać - tłumaczy Tadeusz Gluecksman, dyrektor wydziału inwestycji Urzędu Marszałkowskiego. W przyszłości liczba miejsc zwiększy się do 55 tys. O 12 rzędów poszerzona zostanie m.in. trybuna wschodnia. Niewykluczone, że Śląski będzie miał podgrzewaną murawę i całkiem nowe boisko treningowe.
40-metrowa wieża na stadionie po modernizacji stanie się jednym z najlepszych punktów widokowych na Śląsku. Na szczycie, oprócz tarasu i loży dla VIP-ów, pojawią się też kawiarnie. Na parterze ulokuje się natomiast muzeum przedstawiające historię Stadionu Śląskiego. Przypomnijmy, że powstaje ono z inicjatywy Gazety.
Dach i wieża mają być gotowe do 2007 roku. Czas goni, bo nasz stadion jest jednym z sześciu kandydatów (razem z Warszawą, Gdańskiem, Wrocławiem, Krakowem i Poznaniem) do zorganizowania meczów piłkarskich mistrzostw Europy w 2012 roku. Staramy się o tę imprezę wspólnie z Ukrainą. Do niedawna Śląski był w czwórce krajowych pewniaków, wyznaczonych przez PZPN. Nowe władze Ministerstwa Sportu zapowiedziały jednak, że wybór stadionów zostanie powtórzony.
- Niezależnie od tego, czy Polska zorganizuje mistrzostwa, czy też nie, modernizacja Śląskiego zostanie dokończona - zapewnia Jerzy Góra, dyrektor obiektu.
Decyzja o przyznaniu mistrzostw zostanie ogłoszona przez UEFA 8 grudnia.


Koncerty dla ofiar MTK
Gazeta Wyborcza, Marcin Babko 15.02.2006
Ostatni weekend miesiąca przyniesie dwa duże koncerty charytatywne. Pierwszy, plenerowy na lotnisku w Muchowcu. Drugi w Spodku.
Pod hasłem Koncert pamięci - ofiarom tragedii z MTK i tym, którzy ratowali, w sobotę 25 lutego na lotnisku Aeroklubu w Katowicach Muchowcu odbędzie się plenerowy koncert charytatywny. Dochód zostanie przekazany na zapewnienie profesjonalnej pomocy psychologicznej ofiarom, ich bliskim oraz ratownikom i innym osobom biorącym udział w akcji ratunkowej, a także na doposażenie służb ratowniczych w potrzebny sprzęt. Impreza zacznie się o godz. 16, poprowadzi ją telewizyjna prezenterka Anna Popek. Usłyszymy m.in. Chór Akademii Muzycznej w Katowicach i orkiestrę Sinfonietta Silesiana, którzy wykonają fragmenty Requiem Mozarta. Aktorzy śląskich teatrów zaprezentują przygotowany specjalnie na okoliczność tragedii utwór Zapalcie świece. Potem wystąpi Zespół Śpiewaków Miasta Katowice Camerata Silesia. Na scenie pojawią się również przedstawiciele wszystkich służb biorących udział w akcji ratowniczej. Następnie przewidziane są półgodzinne występy gwiazd muzyki rozrywkowej: Myslovitz, Sistars, Marka Kościkiewicza, Roksany Vikaluk, Moniki Brodki, Śląskiej Grupy Bluesowej, Ewy Bem i Cree. Całość ma zakończyć się o godz. 21. W przerwie koncertu o godz. 17.15 zabrzmi gong i na scenę wyjdzie trębacz, aby zagrać dla upamiętnienia zmarłych. Bilety, cegiełki na rzecz poszkodowanych, kosztują 10 zł.
Dzień później, w niedzielę, charytatywny koncert Jesteśmy z Wami w katowickim Spodku. Organizatorzy - TVP2 i Caritas Polska - nazywają go koncertem solidarności ze Śląskiem, z ludźmi, którzy zginęli lub zostali ranni w chorzowskiej tragedii, i z ich rodzinami. Jednak dochód z imprezy nie będzie przeznaczony na pomoc dla ofiar z MTK. - Chcemy poszerzyć wymiar tej akcji, żeby śląska tragedia czegoś nas wszystkich nauczyła - mówi Bernadetta Bieszczanin z TVP2 i współautorka scenariusza koncertu. Wejście do Spodka będzie bezpłatne, w środku można będzie wpłacać datki, które zostaną przeznaczone na zakup sprzętu rehabilitacyjnego do ośrodków rehabilitacyjnych Caritas Polska na terenie całego kraju, ze szczególnym uwzględnieniem ośrodków na Śląsku. Wystąpią gwiazdy polskiej estrady: Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk, Beata i Bajm, Perfect, Ira, Blue Café, Łzy, Edyta Górniak oraz młodzi muzycy: Szymon Wydra i Carpe Diem, Kasia Cerekwicka i Kasia Wilk z zespołem Kto To. Każdy wykonawca zaprezentuje po jednym utworze.
Niedzielny koncert zacznie się o godz. 18, będzie transmitowany na żywo przez TVP2.


Czy śląscy górnicy będą pracować dłużej?
Gazeta Wyborcza, Tomasz Głogowski 13.02.2006
Kompania Węglowa SA chce zwiększyć wydajność górników o... 40 minut. Firma zainwestuje w remont podziemnych kolejek, by górnicy szybciej docierali do ścian wydobywczych.
W tym roku ze śląskich kopalń na wcześniejsze emerytury odejdzie ok. 2,7 tys. osób. Większość będą to górnicy pracujący pod ziemią. Na ich miejsce firma nie będzie przyjmować nowych ludzi. Ponieważ wydajność ma zwiększyć się w 2006 roku o 4,1 proc., górnicy, którzy zostaną, będą musi pracować o 40 minut dłużej.
Kompania Węglowa SA obliczyła, że dziś pracują pod ziemią średnio pięć i pół godziny. Powinni - siedem i pół godziny, ale sporo czasu zabiera im dojazd do ściany wydobywczej. Niektóre z tzw. przodków oddalone są nawet o dwa kilometry. Często górników dowożą tam zdezelowane, wolno jadące kolejki, ale bywa też, że pokonują trasę pieszo.
Kompania Węglowa SA chce to zmienić. W tym roku zainwestuje kilkanaście milionów złotych w remont 17 podziemnych kolejek. Dzięki nim górnicy szybciej dotrą do ścian wydobywczych i będą mogli fedrować dłużej.
Firma zlikwiduje też siedem ścian wydobywczych i kilkanaście nieczynnych szybów, których utrzymanie kosztuje krocie. Tylko zamknięcie tych ostatnich spowoduje, że KW SA zaoszczędzi ok. 80 mln zł.
W tym roku koncern zarobi na czysto 102 mln zł. To o połowę mniej niż rok temu i aż cztery razy mniej niż w rekordowym dla górnictwa 2004 roku. Zysk będzie mniejszy, bo analitycy przewidują, że powoli kończy się koniunktura na węgiel. Firma zarobi na tonie o 2 zł mniej niż dotychczas.
Kompania znacznie ograniczy też morski eksport węgla, bo powoli staje się on nieopłacalny. - Skupimy się na transporcie lądowym i sprzedaży węgla w kraju - mówi Zbigniew Madej, rzecznik prasowy KW.
Tegoroczne plany nie przewidują ani likwidacji, ani łączenia kopalń. Jednak czy stanie się tak faktycznie, będzie zależało przede wszystkim od kondycji samej Kompanii Węglowej. Firma co prawda nadal będzie miała zyski, ale wciąż wisi nad nią gigantyczne zadłużenie, sięgające ponad 3 mld zł. Dlatego związkowcy, m.in. z górniczej Solidarności, domagają się anulowania długu, który KW SA odziedziczyła przed laty po pięciu zlikwidowanych spółkach węglowych. Decyzję w tej sprawie ma podjąć w najbliższym czasie rząd.


Awanturka o muzeum
Gazeta Wyborcza, Michał Smolorz 09.02.2006
Nie jestem zwolennikiem listów otwartych, które są archaiczną, by nie rzec: zużytą formą wyrażania opinii. Ale niechęć do formy nie oznacza niezgodę co do treści. Właśnie krąży po ludziach list otwarty do marszałka województwa w sprawie nieszczęsnego konkursu architektonicznego na nowe Muzeum Śląskie. Przypomnijmy w skrócie, o co toczy się spór: konkurs rozpisano w wielkim pośpiechu, aby załapać się na fundusze europejskie, które mogłyby wesprzeć tę budowę. W efekcie zbojkotowały go sławy współczesnej architektury, wpłynęło ledwie kilka projektów, z których większość nie spełniała wstępnych kryteriów. Całą tę zagrywkę oprotestowali po równo architekci, jak i środowiska kultury. Daremnie, zarząd województwa dalej brnie w tę ślepą uliczkę.
Muzeum Śląskie prześladuje jakiś pech i nic nie wskazuje na to, by ktoś odczarował to przekleństwo. Wspaniały przedwojenny gmach (którego zresztą nie udało się ukończyć przed wrześniem 1939 roku) cegła po cegle rozebrali Niemcy z przyczyn czysto politycznych. Po wojnie z takich samych politycznych przyczyn tego gmachu nie odbudowano, zaś na jego miejscu postawiono budynek Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych, głównej przybudówki partii komunistycznej. Była w tym wyraźna manifestacja stosunku ówczesnych władz do kultury regionu, która miała służyć rozbawianiu świata pracy, a nie tworzyć dorobek intelektualny Śląska. Solidarnościowa rewolucja 1980 roku przyniosła renesans idei Muzeum Śląskiego. Nie przyszło to łatwo, ale ostatecznie cztery lata później otwarto tę placówkę w tymczasowej siedzibie - niestety, budowę nowego gmachu odłożono na czas bliżej nieokreślony. Po rewolucji AD 1989 sprawa znów ożyła, i tak po wielekroć ponawianych postulatach gmina Katowice wydzieliła teren i podarowała go Muzeum. Już, już zaczęto mówić o budowie, gdy dwa lata później miasto niespodziewanie... zażądało zwrotu placu, dla którego znaleziono inne przeznaczenie. Ostatecznie rok temu wszyscy zgodnie orzekli, by Muzeum zbudować na terenach, jakie pozostały po zlikwidowanej kopalni Katowice i wkomponować je w krajobraz poprzemysłowy. Wydawało się, że to już ostatni etap tych przepychanek, ale byliśmy widać naiwni.
Była szansa, że gmach Muzeum Śląskiego powstanie jako obiekt prestiżowy, który przejdzie do historii architektury i pokazywany będzie potomnym z najwyższą dumą. Że przyciągnie tuzy europejskiej myśli architektonicznej, tak jak przystoi miastu aspirującemu do rangi metropolii. Dziś ta szansa została zaprzepaszczona. Nie przekonuje mnie argumentacja: albo tak albo wcale, bo tylko w takim pośpiechu i z takimi ograniczeniami mogliśmy wykorzystać europejskie pieniądze. Wszystko to przypomina gwałtowne zachęty do kupowania towarów, bo jeszcze są po starej cenie. Ogarnięci takim omamem kupujemy zwykle byle co, a dopiero potem zastanawiamy się, dlaczego ulegliśmy bzdurnej reklamie. Potem zalega nam w domu stos bezużytecznej tandety, o którą wszyscy się potykają i nad którą wylewają łzy: po co nam to było?
Nie znam kulis awanturki z Muzeum Śląskim. Nie wiem, dlaczego doszło do sytuacji, że znów dokonujemy wyboru mniejszego zła. Czy naprawdę nie stać nas na dokonywanie wyboru większego dobra? Jak długo jeszcze będziemy ulegać lobby nieznośnych tandeciarzy, którzy koniecznie chcą upiec swoje interesiki na publicznym ogniu? Przez nich brniemy krok za krokiem w bagno prowincjonalizmu, choć na sztandarach wypisujemy sobie ów szyld metropolia. Między marnym gmachem muzeum a regionalną lista przebojów w elektronicznym rytmie umpa-umpa nie ma wielkiej różnicy.


Największe katastrofy na Śląsku
Gazeta Wyborcza, zebr. KP (arch. GW) 09.02.2006
Każda katastrofa rodzi pytanie: Czy można było jej zapobiec, uratować więcej osób? Czasami ktoś mówi, że brakowało sprzętu, innym razem szczęścia. Po tragedii na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich przypominamy najsmutniejsze chwile w historii Śląska i Podbeskidzia.
Sześciu na milion ton węgla
W 1954 roku w kopalniach Chorzowskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego wyliczono, że na milion wydobytych ton węgla ginęło sześciu górników. Oznaczało to, że przy wydobyciu 90 mln ton rocznie życie traciło ponad 600 osób. Ginęli z wielu powodów, ale jednym z nich był brak doświadczenia. Okazało się, że 80 proc. ludzi pracujących pod ziemią nie miało doświadczenia zawodowego.
Czy tak było również w kopalni Barbara-Wyzwolenie w dniu 21 marca 1954 roku? Nie wiadomo. W niedzielę wieczorem szalejący pod ziemią ogień pochłonął jednak dziesiątki ofiar.
Trybuna Robotnicza i Dziennik Zachodni donosiły wtedy o śmierci 45 górników. Ale tak naprawdę nikt nie potrafił doliczyć się zabitych. Dziś wiadomo, że zginęło ich przynajmniej dwa razy tyle. Nie 45 czy 81, prawdopodobnie ponad 100! Mówiło się, że wielu z nich nie miało szans na przeżycie przy tak wysokim stężeniu tlenku węgla i temperaturze. Płonęło wszystko: obudowy wyrobisk, taśmy przenośników. Zawiodła wentylacja. Górnicy w panice błądzili pod ziemią, gubili drogę. 50 górników miało jednak szansę na uratowanie życia, ale wybrało 1500-metrową drogę w kierunku jednego z szybów. Wszyscy zginęli po dwóch, trzech minutach po przejściu 150 metrów. Ratownicy wydobywali tylko ciała.
Ówczesna prasa pisała o sabotażu i poprawie bezpieczeństwa w kopalniach. Nie padło nawet słowo o zatrudnionych w kopalni więźniach z Ośrodka Pracy Więźniów w Bytomiu Łagiewnikach. Jakiś czas później PZPR zebrała się, by mówić o bhp w kopalniach. Mimo tragedii górnicy zyskali. W następnych latach wprowadzono m.in. zakaz używania pod ziemią otwartego ognia, bo do pożaru doszło z powodu zaprószenia ognia z lamp karbidowych (z otwartym płomieniem).
Czarny dym nad rafinerią
26 czerwca 1971 roku mieszkańcy Czechowic zobaczyli kulę świetlistą, inni opisywali zjawisko jako ogień, co poleciał z nieba. Tymczasem to piorun strzelił w czechowicką rafinerię i zapalił się ogromny zbiornik z prawie 10 tys. ton ropy. Płomienie strzelały kilkadziesiąt metrów w górę, nad miastem wznosił się czarny dym. Najgorsze jednak nadeszło później.
O godz. 1.20 w zapalonym zbiorniku 251 zebrało się na dnie 150 ton wody. Niestety, strażacy wtedy o tym nie wiedzieli. Gdy pod rozżarzoną ropą zagotowała się woda, nastąpił wybuch. Płomienie spadły na sąsiednie zbiorniki, m.in. na 254, w którym trzymano mieszankę oparów ropy i powietrza. Tysiące ton ropy wyleciało w powietrze. Ogień płynął drogami i oblewał wszystkich i wszystko. Ludzie uciekali w panice przez płoty, rowy, mury. Niektórzy przeżyli, stojąc pod zbiornikiem, inni, oddaleni o sto metrów od niego, zginęli. Nie zdążył strażak, którego szczątki znaleziono oparte o niewielki mur. Nie zdążył też inny. Jego żaroodporne ubranie znaleziono sto metrów od miejsca tragedii. Wewnątrz był popiół. Po innych ofiarach zostały tylko klamry od spodni i monety. Żar powyginał nawet tory na bocznicy kolejowej. Ludzie myśleli, że to ostatni dzień Czechowic.
Dziś wiadomo, że do katastrofy wcale nie musiało dojść. Strażacy nie mieli dobrego sprzętu, zamiast pianą gasili pożar wodą z beczkowozów, którą powinni tylko chłodzić zbiorniki. Taki sprzęt był dobry do ugaszenia domu albo stodoły. Kiedy w Czechowicach-Dziedzicach wylądował helikopter z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem oraz ministrem obrony narodowej Wojciechem Jaruzelskim, pojawiły się wyspecjalizowane jednostki gaśnicze z zakładów chemicznych z Trzebini, Oświęcimia i Chorzowa. Armatki, działka i tysiące metrów sześciennych piany zaczęło zakrywać płonącą ropę dopiero we wtorek 29 czerwca o godz. 15.10. Piekło zostało ugaszone po 69 godzinach. Dogaszanie trwało dłużej. Wybuch zabił 33 osoby, a 106 zostało rannych.
Z lokomotywy posypały się iskry
Przypadek spalił dwa razy Kuźnię Raciborską. Pierwszy wielki pożar rozszalał się tutaj 16 sierpnia 1904 roku po południu, kiedy przez miejscowość przejechał pociąg. Z lokomotywy posypały się iskry, zapaliła się chata pewnej wdowy. Ugasić się jej w porę nie dało, bo gwałtowny wiatr szybko przerzucił ogień na inne zabudowania. Połowę wsi zamienił w kupę gruzów i popiołu. Między płomieniami biegał ks. proboszcz Smykała z Przenajświętszym Sakramentem, a gospodarze na kolanach błagali o odwrócenie klęski. Spaliło się 38 gospodarstw z ponad setką budynków. Ogień zabił 39 gospodarzy i 70 komorników. 270 ludzi zostało bez dachu na głową.
Prawie sto lat później o Kuźni usłyszała już cała Europa. W 1992 roku była susza. Deszcz nie padał od maja, było ponad 30 st. C i wiał silny wiatr. Pierwszy ogień pojawił się 26 sierpnia w leśnictwie Kiczowa. Parę godzin później paliło się już 5,5 tys. ha w trzech nadleśnictwach. Ewakuowano kobiety i dzieci. Sytuacja była tragiczna, bo ogień szybko się rozprzestrzeniał. Żywiołu nie można było opanować przez wiele dni, chociaż do akcji przerzucono najlepsze zastępy strażackie z całej Polski.
W akcji gaszenia brało udział prawie 12 tys. strażaków, policjantów, leśników i żołnierzy. Dwóch strażaków zginęło w płomieniach, kilkunastu poparzonych zostało odwiezionych do szpitala. Spłonęły 9062 ha lasu, a także lasy leśnictw Kiczowa, Kotlarnia, Solarnia, Borowiec, Bargłówka i Ruda Kozielska. Strażacy i leśnicy podejrzewają, że las zapalił się prawdopodobnie od... iskry z przejeżdżającego pociągu.
Ogień strawił i doszczętnie wypalił żyzną glebę, potrzebną do odbudowy lasu. Przez wiele miesięcy ekipy, które oczyszczały pogorzelisko, wracały po fajrancie czarne od pyłu. Ludzie wyglądali jak górnicy, którzy właśnie wyszli z kopalni.
Odrowstręt w Raciborskiem
Po ogniu przyszedł czas na wodę. Powódź zwana katastrofą tysiąclecia pozbawiła dachu nad głową tysiące ludzi. Nikt do dzisiaj nie policzył, ile domów, gospodarstw, samochodów, sklepów, szkół, przedszkoli, obiektów sportowych zostało zalanych przez potężną falę w 1997 roku na Odrze. W powodzi, która bez wątpienia była jedną z największych od 200 lat, w całej Polsce zginęło 55 osób.
Najgorzej było w Chałupkach, Kuźni Raciborskiej i Raciborzu. Ludzie uciekali przed wodą na dachy. W Raciborzu fala zalała część śródmieścia oraz dzielnice Ostróg i Płonia. W tej ostatniej, leżącej między kanałem Ulga a korytem Odry (między nimi jest różnica kilku metrów), woda zaczęła zalewać miasto. W jednej chwili w dzielnicy powstał prawdziwy wodospad. Mieszkańcy uciekający przed wodą nie zdążyli włożyć nawet butów. W jednej chwili stracili wszystko. Podobnie było w Ostrogu. Woda zalała także część śródmieścia, pochłonęła stojące na parkingu PKS-u autobusy, budynek poczty. Po powodzi trzeba było wyburzyć 20 budynków komunalnych, głównie starych kamienic. Woda zniszczyła prawie wszystkie obiekty sportowe, wody, drogi, kanalizację. W Rybniku zmyło 300 grobów ze skarpy.
Na listę miejscowości dotkniętych katastrofą trafiły także Rybnik (oszacował straty na 2 mln zł), Lubomia, Gierałtowice, Nędza, Czerwionka-Leszczyny, Wodzisław Śląski oraz wiele innych położonych nad Wisłą i Przemszą.
Po jakimś czasie wyliczono, że na całym 650-km odcinku Odry od Chałupek (granica polsko-czeska) do Gozdowic (odcinek ujściowy) w lipcu 1997 roku zostały przekroczone dotychczas notowane stany wody - na wodowskazie w Miedoni, kilka kilometrów poniżej Raciborza, o dwa metry. W kulminacyjnym momencie przepływ wody wyniósł 3260 metrów sześciennych na sekundę. Przerwało wały.
Po powodzi zaczęto budować nowe wały, wzmacniać stare i projektować zbiorniki retencyjne. O powstanie zbiornika przeciwpowodziowego w Nieboczowach do dzisiaj toczy się bój.


Czy na Śląsku powstanie prywatna kolej?
Gazeta Wyborcza, Tomasz Głogowski 09.02.2006
Koleje Nadwiślańskie - prywatna spółka z Jaworzna - przymierzają się do uruchomienia kilku linii pasażerskich, m.in. na trasach do Gliwic i Rybnika.
Przedsięwzięcie utrzymywane jest na razie w tajemnicy. Wiadomo jedynie, że 20 lutego na trasę ruszy pierwszy pokazowy prywatny pociąg. Pojedzie m.in. z dworca PKP w Katowicach przez Rudę Śląską Kochłowice, Nowy Wirek, Sosnowiec Jęzor i Mysłowice. W przyszłości spółka chce też wozić pasażerów z Katowic przez Rybnik do Gliwic.
Koleje Nadwiślańskie chcą wykorzystywać częściowo tory należące do Polskich Linii Kolejowych, ale przede wszystkim będą korzystać z torów prywatnych, głównie należących do śląskich kopalni, hut i elektrowni. - Nie chcemy na razie zdradzać szczegółów tego przedsięwzięcia. Mogę jedynie powiedzieć, że jesteśmy zainteresowani przewozami pasażerskimi - ucina Rafał Błaszkiewicz, prezes Kolei Nadwiślańskich.
Dowiedzieliśmy się, że w styczniu spółka z Jaworzna złożyła wniosek o korzystanie z torów na Śląsku należących do Polskich Linii Kolejowych. - Został rozpatrzony pozytywnie. Opracowaliśmy rozkład jazy dla czterech pociągów próbnych - mówi Krzysztof Łańcucki, rzecznik prasowy PLK.
Na razie Koleje Nadwiślańskie dysponują jednym wypożyczonym szynobusem. Firma szuka jednak używanego taboru, głównie na rynku niemieckim. Nie jest tajemnicą, że tamtejsze pojazdy, choć nie nowe, są w bardzo dobrym stanie technicznym.
Aby uruchomić prywatne przewozy pasażerskie, Koleje Nadwiślańskie będą musiały prawdopodobnie otrzymać dofinansowanie z województwa śląskiego. Jacek Stumpf, dyrektor wydziału komunikacji i transportu Urzędu Marszałkowskiego w Katowicach, mówi, że taki wniosek jeszcze nie wpłynął. - Powstanie konkurencji dla PKP może wyjść pasażerom na dobre. Uruchomienie prywatnych linii jest jednak skomplikowane. Trzeba przygotować rozkład jazdy, system dystrybucji biletów oraz mieć chociażby perony i całą infrastrukturę związaną z dworcami kolejowymi - mówi dyrektor Stumpf. Dodaje, że jeśli przedsięwzięcie spółki z Jaworzna będzie sensowne, Urząd Marszałkowski nie odmówi dofinansowania.
Konkurencja dla PKP na Śląsku jest tylko kwestią czasu. W tym roku Urząd Marszałkowski ogłosi przetarg na przewozy pasażerskie pomiędzy Bytomiem a Gliwicami. - Pasażerów nie powinno zabraknąć, bo wokół tej trasy powstało w ostatnim czasie kilka dużych hipermarketów - dodaje dyrektor Stumpf.
Urząd Marszałkowski myśli też nad uruchomieniem kolejowego połączenia z Pyrzowicami, gdzie znajduje się lotnisko. Gdyby Koleje Nadwiślańskie wcześniej uruchomiły prywatne trasy na Śląsku, miałyby w takim przetargu sporą szansę. Tym bardziej że stoi za nimi duża firma. Koleje Nadwiślańskie to spółka-córka PCC Rail Szczakowa - jednego z największych prywatnych przewoźników, specjalizującego się w transporcie towarów koleją.


Kolejne dachy zawaliły się na Śląsku
Gazeta Wyborcza, M. Czyżewski, dp 08.02.2006
Czarna seria zawaleń na Śląsku trwa. Wczoraj ze śniegiem przegrały m.in. dachy hali w Tarnowskich Górach i starego młyna w Raciborzu, a ze sklepu w Cieszynie trzeba było ewakuować pracowników.
Cztery katastrofy, do których doszło w województwie śląskim we wtorek, okazały się tylko początkiem serii. Już wczoraj w nocy przy ul. Kościelnej w Tarnowskich Górach zawaliło się 370 m kw. dachu hali produkcyjnej w jednej z firm. - Zawalił się pod naporem śniegu. Na szczęście hala od dawna była pusta, nieużywana, ogrodzona i zamknięta na kłódkę. Zaglądaliśmy do środka i nie było żadnych śladów, żeby ktoś w ostatnim czasie mógł tam wchodzić - powiedział Gazecie brygadier Ryszard Świderski, rzecznik tarnogórskiej straży pożarnej. Kilka godzin później, również w Tarnowskich Górach, zarwał się fragment wiaty na parkingu strzeżonym przy ul. Docka. Stały pod nią cztery samochody, z których trzy zostały uszkodzone. - Jeden ma rozbitą szybę, drugi urwany zderzak, trzeci porysowaną karoserię - mówił Świderski.
Mniej więcej w tym samym czasie ze starego, drewnianego budynku w Bobrownikach w powiecie będzińskim ewakuowano dwie osoby. Powód: dwumetrowa wyrwa w dachu. Z kolei w Raciborzu runął drewniany dach starego, nieużytkowanego młyna przy ul. Mlecznej. Zatrzymał się na stropie między pierwszym a drugim piętrem. Na szczęście w środku nikogo nie było.
Sklep Avans przy ul. Liburnia w Cieszynie nie przyjął wczoraj klientów. Tuż przed dziewiątą obsługa sklepu usłyszała trzeszczenie i zobaczyła, że z podwieszanego sufitu zaczynają odpadać styropianowe kasetony. Dziesięcioosobowy personel ewakuowano, a sklep zamknięto do odwołania. - Przede wszystkim nakazaliśmy odśnieżenie dachu, na którym było około pół metra śniegu. Właściciel musi też sprawdzić stan budynku. Trzeba ustalić, czy kasetony zaczęły odchodzić z powodu wilgoci, czy może chodzi o jakieś sprawy konstrukcyjne - powiedział nam Piotr Miodoński z Powiatowego Nadzoru Budowlanego w Cieszynie.
Pełen ludzi był za to hipermarket Real w Dąbrowie Górniczej, gdy po południu jego pracownicy zauważyli pęknięcia na ścianach. - Ze środka ewakuowaliśmy 400 osób, obiekt został zamknięty. Rozpoczęło się odśnieżanie dachu, choć według naszych informacji wcześniej takie prace również były przeprowadzane regularnie - poinformował Adrian Przybyła ze stanowiska kierowania dąbrowskiej straży pożarnej.
Wczoraj zawaliły się także dachy starej hurtowni przy ul. Roosevelta w Zabrzu i nieczynnej hali magazynowej przy ul. 1 Maja w Rudzie Śląskiej.


Jak upamiętnić miejsce tragedii
Gazeta Wyborcza, Józef Krzyk 02.02.2006
Nie stawiać pomnika. Lepsza będzie skromna tablica. Na miejscu zniszczonej hali musi stanąć coś nowego - radzą śląski rzeźbiarz i architekt.
Na razie w pobliżu miejsca wypadku płoną znicze, a na okalającym halę płocie zawisły kartki z wierszykami i słowami współczucia, ale wiele osób zastanawia się już nad tym, co tu będzie w przyszłości.
Marek Kopel, prezydent Chorzowa, i Piotr Uszok, prezydent Katowic, uważają, że miejsce tragedii trzeba jakoś zaznaczyć, żeby upamiętnić tych, którzy zginęli, ale dziś jeszcze za wcześnie, żeby myśleć o szczegółach. - Na razie główną naszą troską jest niesienie pomocy rodzinom ofiar. To na tym się koncentrujemy - mówią zgodnie. Zdaniem Uszoka obiekt, który powstanie na miejscu zniszczonej hali, nie powinien mieć przeznaczenia komercyjnego.
O tym, że miejsce po zburzonej hali nie może pozostać puste, jest też przeświadczony Henryk Buszko, uznany katowicki architekt, ale - podobnie jak prezydent Katowic - jest przeciwny postawieniu tu pawilonu takiego samego czy podobnego. - To byłoby co najmniej nietaktem - mówi architekt. - Życie idzie naprzód i nie można myśleć tylko o zmarłych, ale w nowym obiekcie trzeba wyeliminować zabawy, bo to by było profanacją - dodaje. Dobrym rozwiązaniem byłoby postawienie takiego obiektu, który wiązałby się z poprzednią funkcją całego kompleksu, gdy nosił on nazwę Ośrodek Postępu Technicznego.
Więc w jaki sposób upamiętnić to, co zdarzyło się 28 stycznia? - To miejsce zasługuje na specjalne potraktowanie dla satysfakcji tych, którzy stracili tutaj swoich bliskich, i ku przestrodze dla nas wszystkich, ale może wystarczy tablica: z kamienia, brązu albo mosiądzu. Obelisk? - Niekoniecznie - odpowiada.
Nie inaczej uważa rzeźbiarz Zygmunt Brachmański. Choć sam jest autorem wielu pomników, to skłania się ku pomysłowi z tablicą. - Można by na niej zaznaczyć gołębie - czekające albo wzlatujące do nieba - takie, jakie oglądaliśmy przez ostatnie dni w miejscu wypadku. Trzeba tu postawić coś, co przez następne lata będzie nam przypominało to zdarzenie - proponuje.


Śląsk tonie w smogu
Gazeta Wyborcza, Krzysztof Jurga 31.01.2006
Od kilku dni mieszkańcy Śląska wdychają śmierdzący dym. Wszystko przez wyż atmosferyczny, brak wiatru i dziesiątki tysięcy pieców węglowych ogrzewających domy. Sytuację może poprawić jedynie zmiana pogody.
- Czasami tak śmierdzi, że nie da się otworzyć okna! Od dymu boli mnie głowa - żali się Krystian Adamski z katowickiego osiedla Giszowiec. Od prawie dwóch tygodni smog utrzymuje się nad większością śląskich miast. Najgorzej było w ostatni piątek. - W Rybniku i Żywcu stężenie pyłu zawieszonego przekroczyło wartości dopuszczalne o 462 proc., a dwutlenku siarki o 117 proc.! Tak niepokojącego stanu w naszym regionie nie było jeszcze nigdy - mówi Jerzy Jamrocha, wojewódzki inspektor ochrony środowiska. Centrum Zarządzania Kryzysowego Wojewody zaleciło mieszkańcom, by starali się nie wychodzić z domów.
Skąd wzięło się zanieczyszczenie? - Od dwóch tygodni utrzymuje się wyż atmosferyczny, mamy wysokie ciśnienie, wiatr jest słaby, brakuje opadów. Do tego jest zimno i ludzie, żeby ogrzać domostwa, muszą mocno palić w piecach - wyjaśnia Jamrocha.
Przez weekend sytuacja nieznacznie się poprawiła, ale stężenie zanieczyszczeń w powietrzu jest ciągle wysokie. W poniedziałek stany dopuszczalne przekroczone były nawet siedmiokrotne. - Nawet zdrowi ludzie mogą poczuć lekkie dolegliwości. Takie stężenie powoduje duszności - komentuje pulmonolog Kornela Ciekalska.
Meteorolodzy zapowiadają, że pogoda zmieni się pod koniec tygodnia.


Gołąb to symbol tęsknoty za wolnością
Gazeta Wyborcza, rozm. D. Wodecka-Lasota 30.01.2006
Gołębiorzy poznać po wytartych kołnierzykach i kolanach - mówi autorka kilku prac o pasjach Ślązaków.
Dorota Wodecka-Lasota: Dlaczego hodowla gołębi jest tak popularna na Śląsku?
Dr Dorota Świtała-Trybek*: Już nie tylko tutaj. W Polsce jest już 45 tys. hodowców gołębi, choć rzeczywiście sport ten wywodzi się ze Śląska.
Sport, nie hobby?
- Kiedy jeden gołąb kosztuje kilkanaście tysięcy euro, to trudno już mówić o hobby. Jednak w XIX wieku pierwsi śląscy gołębiarze nie traktowali hodowli gołębi jako sportu. Była ona antidotum na ciężką pracę górnika, który musiał odreagować stres, strach, ciemność. Większość górników wywodziła się ze środowisk wiejskich i dla nich ten gołąb był namiastką kontaktu z naturą. Ponadto szybując w powietrzu, przywodził tęsknotę za nieograniczoną wolnością.
Nie było w tym żadnego pragmatyzmu? W familokach nie było chyba miejsca na hodowlę innych zwierząt.
- Ależ oczywiście. Do dziś jak w gołębniku jest za dużo młodych, to przygotowuje się z nich potrawy. Nie jest tajemnicą, że rosół z młodzika podaje się chorym oraz kobietom w połogu.
Dziś jednak najpewniej nie dla rosołu hoduje się gołębie?
- Z ankiet, jakie przeprowadziłam, wynika, że większość współczesnych zajmuje się hodowlą, bo kultywuje rodzinne tradycje. Nieprawdziwa jest opinia, że to domena seniorów. Tym sportem zajmują się młodzi ludzie, którzy raczej nie lubią, jak się ich nazywa gołębiorzomi. Gołębiorz to bowiem ktoś niezrzeszony w związku, a oni traktują hodowlę bardzo poważnie. W porównaniu z okresem międzywojennym i latami po wojnie zmienił się też ich status społeczny. To nie tylko górnicy i hutnicy, ale także lekarze, nauczyciele, w tym akademiccy, i bardzo wielu księży.
Ale i dawniej, i dziś gołębiarze wykorzystują naturalną u gołębia potrzebę powrotu do gniazda. Na czym polega trening tych ptaków?
- A, tego nikt nie chciał mi zdradzić. To największa tajemnica hodowców. Rywalizacja między nimi jest tak duża, że nawet rodzinie nie zdradzają szczegółów. Udało mi się ustalić w czasie prowadzonych badań, że najbardziej popularną metodą jest metoda na tzw. wdowca. Nie znam jej szczegółów, ale istota polega na tym, że przed zawodami umieszcza się samca w klatce z samicą i on wraca do niej wiedziony tęsknotą.
Czy gołębiarzem może zostać zupełny laik?
- Jeżeli ktoś zaczyna od zera, to musi liczyć na fachową opiekę znawcy w temacie. Dodam, że gołębiom trzeba poświęcić cztery-pięć godzin dziennie. Nie bez kozery o ich hodowcach mówi się, że można ich poznać po wytartych kołnierzach i kolanach.
Dlaczego?
- Kołnierzyki wycierają im się od patrzenia w górę i wyglądania, kiedy ich ptaki wrócą do gołębnika. Kolana natomiast przecierają sobie od czyszczenia klatek, bo często trzeba to robić na czworaka.
Z gołębiem, tak jak z rybkami w akwariach - trudno pogadać, więc chyba trudno się do nich emocjonalnie przywiązać.
- Hodowcy są bardzo przywiązani do swych ptaków. Nawet jak mają ich kilkadziesiąt, to każdemu nadają imię. Każdego potrafią rozpoznać z dużej odległości. Kiedy ptaki wracają do gołębnika, to już patrząc w niebo, wiedzą, który to.
* Autorka jest mieszkanką Rudy Śląskiej, pracownicą Uniwersytetu Opolskiego.


Zginęła cała reprezentacja Polski gołębi
Gazeta Wyborcza, Katarzyna Piotrowiak 30.01.2006
Dach hali runął prosto na klatki z czempionami. Zginęły wszystkie gołębie z reprezentacji Polski - mówi łamiącym się głosem Tomasz Osiński, wiceprezes Polskiego Związku Hodowców Gołębi w Chorzowie.
W hali PZHG trwa selekcja wyłapanych na miejscu tragedii ptaków. - 200 znaleźliśmy martwych, prawie tysiąc zamknęliśmy w klatkach, reszta... gdzieś się plącze po świecie - mówi Jan Kawaler, prezes PZHG. W niedzielę przez 12 godzin łapał ptaki razem z żołnierzami.
Wczoraj od rana hodowcy przeglądali zawartość klatek. Eugeniusz Gbur z Piekar Śląskich biegał po sali. - Miałem gołąbki takie ładne. Wie pan, przywiozłem ich 30. Nie wiem, gdzie są. Może tutaj? - pytał wszystkich po kolei.
Jacek Przystał z Wadowic przyjechał z grupą krakowską. - Z Krakowa jesteśmy! - rozglądało się nerwowo kilka osób. - Mamy już 19 ptaków, ale dziewięć gdzieś przepadło - dodał ktoś. Tylko Przystał nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Nawet nie mógł patrzeć na ptaki. Ciągle poprawiał czapkę na głowie, drapał się w czoło, ocierał oczy mokre od łez. - Miałem gołębie... miałem kolegów... - ciągle powtarzał.
Niektórym udało się znaleźć pojedyncze ptaki, ale nie wiwatowali. Cichutko i bez większych emocji zabierali je domów. Nie chcieli urazić tych, którzy swoje stracili. - Są gołębie, a właściciela nie ma już wśród żywych. Tragedia, straszna tragedia - mówił Kawaler.
Hodowcy nie mogą odnaleźć polskich czempionów. Wczoraj do Piekar Śląskich doleciał tylko jeden z 28. - Dach hali runął prosto na ich klatki. Zaginęły gołębie z reprezentacji Polski - mówi łamiącym się głosem Tomasz Osiński, wiceprezes PZHG w Chorzowie. - Niektóre latały od czterech lat, po 1600 km rocznie. Zdobywały puchary na trasach europejskich, od Barcelony po Watykan. Latały nawet w cyklicznych imprezach z pól bitewnych, spod Monte Casino, Verdun, Bredy. Straciliśmy cały dorobek. Nie wiem, czy po takiej stracie będziemy w stanie odbudować reprezentację na przyszłoroczną olimpiadę w Ostendzie - mówił.
Wyhodowanie i kariera czempiona trwa od dwóch do czterech lat. Ptak musi być silny, wytrwały i dolatywać na miejsce w jak najszybszym czasie. Liczą się kolor upierzenia, muskulatura, wydolność. Czasami ptak zapowiada się dobrze, ale nie zalicza lotów. Nikt nie wie dlaczego.
W PZHG nie są w stanie oszacować wartości gołębi. Twierdzą, że wobec śmierci kolegów i przyjaciół byłoby to niemoralne. Mówią jednak, że pojedyncze sztuki mogły być warte nawet 100 tys. dolarów (bo za tyle sprzedano ostatnio polskiego czempiona w USA).
Nikt nie wie, co dalej ze związkiem, z ludźmi, z pasją, które wypełniała ich życie. Niektórzy twierdzą, że minie sporo czasu, zanim wejdą do jakiejkolwiek hali. Wielu hodowców przeżywa tragiczne zdarzenia w samotności. Patrzą w okno, siedzą bez ruchu ze wzrokiem wbitym w blat stołu. - Od 49 lat hoduję gołębie. Miałem 16 lat, kiedy zaczynałem. Tyle pięknych wspomnień, przyjaciół. Nie mogę uwierzyć, że gołąbek, symbol pokoju... - Marian Baraszczak z okręgu Katowice nie może dokończyć zdania.Czasami pocztą pantoflową docierają informacje o wielkich powrotach gołębi pocztowych. Wczoraj wróciło sześć. Jeden pokazał się w macierzystym gołębniku we Wrocławiu, dwa w Częstochowie, dwa w Rybniku. Gołąb Jerzego Tokarza o numerze PL 14005 707 też doleciał do gołębnika.

Ewald Gawlik / za: Izba Śląska  wiecej zdjęć
Archiwum artykułów:
  • 2010 luty
  • 2009 grudzień
  • 2009 listopad
  • 2009 październik
  • 2009 wrzesień
  • 2009 sierpień
  • 2009 luty
  • 2008 grudzień
  • 2008 listopad
  • 2008 październik
  • 2008 wrzesień
  • 2008 sierpień
  • 2008 lipiec
  • 2008 czerwiec
  • 2008 maj
  • 2008 kwiecień
  • 2008 marzec
  • 2008 luty
  • 2008 styczeń
  • 2007 grudzień
  • 2007 listopad
  • 2007 październik
  • 2007 wrzesień
  • 2007 sierpień
  • 2007 lipiec
  • 2007 czerwiec
  • 2007 maj
  • 2007 kwiecień
  • 2007 marzec
  • 2007 luty
  • 2007 styczeń
  • 2006 grudzień
  • 2006 listopad
  • 2006 październik
  • 2006 wrzesień
  • 2006 sierpień
  • 2006 lipiec
  • 2006 czerwiec
  • 2006 maj
  • 2006 kwiecień
  • 2006 marzec
  • 2006 luty
  • 2006 styczeń
  • 2005 grudzień

  •    Mówimy po śląsku! :)
    O serwisie  |  Regulamin  |  Reklama  |  Kontakt  |  © Copyright by ZŚ 05-23, stosujemy Cookies         do góry