zobacz.slask.pl   
ŚLĄSKI SERWIS INTERNETOWY   
2006 marzec przegląd wiadomości ze Śląska
zobacz ostatnie


Rusza budowa Muzeum Śląskiego
Gazeta Wyborcza, jk 28.03.2006
W tym roku zabezpieczone zostaną obiekty po dawnej kopalni Katowice, które wejdą w skład nowej siedziby Muzeum Śląskiego. Dawna wieża ciśnień zostanie przekształcona w platformę widokową, z której każdy będzie mógł obserwować postęp robót.
Cała inwestycja ma zostać zakończona w 2012 r., ale obiekt będzie już dostępny dla zwiedzających trzy lata wcześniej. O dotychczasowych staraniach i planach budowy muzeum mówili wczoraj w Katowicach m.in. Michał Czarski, marszałek województwa śląskiego, oraz Lech Szaraniec, dyrektor tej placówki.
Koszt robót szacuje się na 341,5 mln zł, ale precyzyjne wyliczenia będą możliwe dopiero po przeprowadzeniu konkursu na projekt architektoniczny. Władze województwa zamierzają ogłosić ten konkurs dopiero za kilkanaście miesięcy. Ta zwłoka nie podoba się architektom, ale marszałek Czarski zapewniał, że pośpiech nie jest potrzebny. - Na pieniądze z Unii Europejskiej nie ma co liczyć przed 2008 r., a to właśnie z tego budżetu ta inwestycja zostanie w głównej mierze sfinansowana - wyjaśnił.


Stadion Śląski - kocioł czarownic
Gazeta Wyborcza, Paweł Czado, Piotr Zawadzki 30.03.2006
Mekka polskiego futbolu - kończy w tym roku 50 lat
Śląskim kibicom wydaje się, jakby miał już ze 100 lat. Tak wrósł w naszą pamięć. To na nim polska piłka nożna święciła największe triumfy. Dotychczas biało-czerwoni trzykrotnie zapewniali sobie tu awans do mistrzostw świata. Grały na nim największe światowe gwiazdy futbolu. Ale mało kto wie, że w Chorzowie nie byłoby Stadionu Śląskiego! Plany budowy wielkiego, nowoczesnego, na kilkadziesiąt tysięcy miejsc, stadionu w naszym regionie sięgają jeszcze okresu przedwojennego. Obiekt miał stanąć w Katowicach. Grupa radnych powołała nawet komitet budowy, któremu przewodniczył prezydent miasta Adam Kocur. Na początku 1939 roku były gotowe plany obiektu. Miał on przypominać słynny stadion w Berlinie, na którym odbyła się olimpiada w 1936 roku. Ale wybuchła wojna. Do pomysłu wrócono po koniec lat 40. - w tzw. planie sześcioletnim przewidziano budowę w Chorzowie stadionu na 70 tys. ludzi, jego gospodarzem miał być Ruch. Z tego pomysłu też nic nie wyszło.
Ostatecznie decyzja o budowie stadionu giganta na Śląsku zapadła w grudniu 1950 roku podczas posiedzenia Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach. Zdecydowano, że stadion powstanie w Chorzowie, między Górą Wyzwolenia a Doliną Szwajcarską, na terenie tworzonego wówczas ogromnego parku. Pomysłodawcą przedsięwzięcia był Jerzy Ziętek, wówczas wicewojewoda i jeszcze pułkownik.
Narastający grzmot
Obiekt miał pomieścić 100 tys. ludzi. Projektował go znany architekt, a wcześniej ceniony sędzia piłkarski, inż. Julian Stefan Brzuchowski. Roboty ruszyły w 1951 roku. Część prac wykonywali fachowcy po cichu sprowadzeni z Czechosłowacji. Budowniczy mieli mało czasu, bo Ziętek koniecznie chciał, żeby Stadion Śląski był pierwszym oddanym do użytku tak wielkim stadionem w Polsce. W latach 50. przez kilka lat trwała cicha rywalizacja pomiędzy stolicą a Śląskiem o to, gdzie najpierw stanie reprezentacyjny obiekt. Wygrała Warszawa: rok przed ukończeniem Śląskiego, z okazji Światowego Festiwalu Młodzieży, oddano w Warszawie do użytku Stadion X-lecia. Za opracowanie projektu Stadionu X-lecia inż. Jerzy Hryniewiecki otrzymał nagrodę państwową I stopnia i został udekorowany Sztandarem Pracy II Klasy. Dla inż. Brzuchowskiego nie znalazło się nawet miejsce w loży honorowej. Dopiero w 1961 r. dostał od Ziętka Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Do premiery Stadionu Śląskiego doszło w 1956 roku podczas obchodzonego z wielką pompą tzw. lipcowego święta, upamiętniającego rocznicę wydania Manifestu PKWN. Po 100 tys. widzów zostało 2 tys. pustych flaszek i pół tony papieru.
Za czasów pierwszego dyrektora Tadeusza Ślusarka (1965-80) stadionu nie skaziły mechaniczne kosiarki, bo mogły spalić trawę. Koszono ręcznie, dwa razy w tygodniu. Specjalne brygady kobiece na kolanach wybierały z trawy samosiejki - mlecze i stokrotki.
Stadion zasłynął ze wspaniałych meczów reprezentacji Polski, ale gościli tu nie tylko piłkarze. W latach 60. i 70. odbyło się na nim kilkanaście wielkich masowych imprez organizowanych najczęściej przez związki zawodowe. Zwano je rewiami muzyki, pieśni, tańca i sportu albo rewiami tężyzny fizycznej młodzieży śląskiej. Musiał być przepych. W 1962 roku, z okazji 20-lecia PPR i V Kongresu Związków Zawodowych, na murawie pojawiło się... 8 tys. wykonawców (w tym 2 tys. chórzystów)! Na innej akademii w 1970 roku przy aplauzie tysięcy widzów na bieżnię wjechał Rudy 102, a przygrywała górnicza orkiestra na 1,5 tys. osób.
Obiekt szybko zasłynął ze wspaniałej atmosfery, angielscy dziennikarze nazwali go Kociołem Czarownic. Najbardziej niesamowity był moment wyjścia na boisko. Przechodziliśmy długim korytarzem prowadzącym na murawę i słyszeliśmy krzyk widowni. Brzmiał jak narastający grzmot. Aż włos się na głowie jeżył... - wspomina Stanisław Oślizło, gwiazda Górnika.
Światła pilnował Ziętek
Pierwszy mecz polskiej reprezentacji był nieudany: graliśmy z NRD, rywalem, którego w tamtych czasach bez trudu regularnie pokonywaliśmy. Tak miało być i tym razem. Ten mecz biało-czerwonym jednak zupełnie nie wyszedł, przegrali w słabym stylu 0:2. Nie było nawet komu wręczyć pucharu przeznaczonego dla strzelca pierwszej, historycznej bramki, bo jej autorem był... obrońca Legii Warszawa Jerzy Woźniak, który tak nieszczęśliwie potrącił piłkę, że ta wpadła do polskiej bramki.
Potem było już jednak lepiej. Polacy po meczu, którym pasjonował się cały kraj, pokonali w 1957 roku ZSRR, później przyszły dalsze sukcesy. Rekord frekwencji pobity został podczas pucharowego spotkania Górnika Zabrze z Austrią Wiedeń (120 tys. ludzi). Polscy kibice mogli zobaczyć na Śląskim - i tylko na Śląskim - największe sławy światowej piłki: Alfredo di Stefano (w 1959 roku), Pelego (w 1960 roku) czy Johanna Cruyffa (w 1975 roku). Wzruszeń dostarczali nie tylko piłkarze: w 1973 Jerzy Szczakiel, jako jedyny Polak w historii, zdobył mistrzostwo świata na żużlu.
Na Stadionie Śląskim najwcześniej rozbłysło elektryczne światło! Płk Ziętek osobiście wybrał się do NRD, żeby dopilnować na czas wykonania urządzeń oświetleniowych. 2 maja 1959 roku zorganizowano centralną pierwszomajową imprezę w województwie, którą uświetnił mecz Polonia Bytom - Polonia Bydgoszcz. Pół miliona watów oświetliło murawę chorzowskiego giganta. Był to pierwszy w Polsce mecz przy świetle elektrycznym.
W 1993 roku podczas meczu z Anglią doszło do zamieszek na trybunach. UEFA zamknęła stadion. Co prawda potem decyzję cofnięto, ale okazało się, że obiekt wymaga nie tylko kosmetycznych konserwacji, ale również gruntownej modernizacji. Dziś stadion jest prawie gotowy, lada chwila powstanie dach. Stutysięcznikiem już nie jest i nigdy nie będzie. Obiekt mieści ok. 57 tys. kibiców.


W Chorzowie powstaje Park Nauki
Gazeta Wyborcza, Katarzyna Piotrowiak 27.03.2006
Każdy będzie tu mógł samodzielnie wykonać proste doświadczenie. W Chorzowie powstaje właśnie Park Nauki Uniwersytetu Śląskiego. Otwarcie już w październiku.
Pierwszy etap przedsięwzięcia jest gotowy. Budynek w Chorzowie, w którym znajdowały się kiedyś koszary wojskowe, został wyremontowany. W jednym skrzydle znajduje się obecnie Szkoła Zarządzania UŚ. Drugie wraz z parkiem zostanie przystosowane do zajęć i pokazów doświadczalnych.
- Ekspozycja zostanie podzielona na kilka części. Jedna z nich będzie dotyczyła węgla - od wczoraj po technologie przyszłości. Chcemy, żeby jej charakterystycznym znakiem rozpoznawczym było koło wyciągowe, którego intensywne poszukiwania już rozpoczęliśmy - tłumaczy dr Jerzy Jarosz z Instytutu Fizyki UŚ.
W salach znajdzie się miejsce na geologię i minerały z bogatego zbioru Wydziału Nauk o Ziemi, mechanikę, astronomię, optykę, historię rozwoju życia na Ziemi, przyrodę. Będą czynne wulkany i gejzery. Naukowcy pokażą obieg wody w przyrodzie, zaćmienia Słońca i Księżyca, ruch wsteczny planet, plazmę w rozrzedzonych gazach, bardzo wysokie napięcia do 50 tys. woltów, różnego rodzaju generatory, transformatory, lasery, światłowody, programy multimedialne. Duży dział zostanie poświęcony również zmysłom.
Będą też specjalne laboratoria dla uczniów oraz ciekawe, nagradzane w kraju i za granicą pokazy. Fizycy zademonstrują m.in. wytrzymałość jajka kurzego. Eksperyment, który otrzymał wyróżnienie na międzynarodowym festiwalu fizyki w Holandii, polegał na ustawieniu trzech jajek na specjalnych podstawkach, a następnie ułożeniu na nich blatu. Jajka nawet nie drgnęły, kiedy na blacie stanął ważący 150 kg profesor z Madrytu.
- W Parku Nauki każdy będzie mógł samodzielnie wykonać proste doświadczenie. Będzie bardziej podobny do tego, co pokazują w Paryżu, gdzie można wszystkiego dotknąć, niż do statecznego Muzeum Historii Naturalnej w Londynie - zapewnia Jarosz.
To będzie pierwsza interaktywna wystawa edukacyjna na Śląsku. Podobne powstały na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz w Szczecinie. W Warszawie projektowane jest Centrum Kopernika.
Pierwsze ekspozycje zostaną otwarte już w październiku. Uniwersytet zebrał na ten cel 250 tys. zł. Całość przedsięwzięcia będzie kosztować 1,2 mln zł.


Cudze chwalicie, śląskiego nie znacie
Gazeta Wyborcza, rozmawiał J. Krzyk 16.03.2006
Chwalmy się śląskimi perłami! Daliśmy sobie wmówić, że na Górnym Śląsku wielka sztuka nigdy nie powstała. To nieprawda, trzeba pozbyć się niepotrzebnych kompleksów - mowi Jerzy Gorzelik, historyk sztuki z Uniwersytetu Śląskiego.
Józef Krzyk: Wiele osób, gdy je zapytać o zabytki na Śląsku, tylko wzrusza ramionami. Owszem, kopalnie i huty, ale o zabytki pytajcie w Krakowie - radzą. Mają rację?
Jerzy Gorzelik: Nie. Na hutach i kopalniach wcale Śląsk się nie kończy, zresztą wiele obiektów przemysłowych to już w tej chwili cenne zabytki. Niektóre z nich zaprojektowali np. Georg i Emil Zillmannowie, autorzy Giszowca, a część budynków kopalni Anna w Pszowie to dzieło cenionego w swoim czasie Hansa Poelziga. Mamy też na swoim terenie wiele obiektów z okresów wcześniejszych - od średniowiecza aż po wiek XIX.
Wiele cennych obiektów zniknęło bezpowrotnie podczas II wojny światowej.
- Taki ciemny okres rozpoczął się symbolicznie w 1939 roku wraz z dewastacją budynku Muzeum Śląskiego w Katowicach. Gmach powstał z inicjatywy wojewody Michała Grażyńskiego, a samo muzeum świadczyć miało o polskości Śląska. Nie było dziełem przypadku, że naziści ten ślad postanowili zetrzeć, by symbo-licznie zamknąć polski rozdział w historii Katowic. Po nazistach przyszli z kolei komuniści, którzy realizowali misje walki o wyzwolenie narodowe i społeczne. W wyznawanym przez komunistyczne władze modelu nie mieściła się duża część górnośląskiego dziedzictwa kulturowego. Z premedytacją wiele obiektów usuwano, wymazywano i wyburzano. Spotkało to np. pałac w Świerklańcu, willę Grundmanna w Katowicach i częściowo Giszowiec. Ideologiczne zacietrzewienie stało się główną przyczyną niszczenia substancji kulturowej naszego regionu.
Ale po 1989 roku ideologiczne zacietrzewienie znikło.
- Wtedy z kolei pojawiły się nowe niebezpieczeństwa, wynikające z przeobrażeń gospodarczych. W krótkim czasie jedna po drugiej zamykane były kopalnie, huty i inne zakłady przemysłowe. Wiele z nich funkcjonowało w starych murach. Gdy zakłady zamknięto, już nikt o te mury nie dbał, a wiele obiektów zostało zburzonych lub rozebranych przez złomiarzy. Tymczasem stare budynki ery przemysłowej mogłyby się stać wizytówką Śląska.
Co Pan proponuje?
- Górny Śląsk nie jest wcale reprezentowany na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Dlaczego by nie zgłosić na tę listę zabytków ery przemysłowej? Daliśmy sobie wmówić, że na Śląsku wielka sztuka nigdy nie powstała. To nieprawda, trzeba pozbyć się niepotrzebnych kompleksów. Powinniśmy chwalić się tym naszym dziedzictwem.
A nie chwalimy?
- Wystarczy spojrzeć na tzw. szlak architektury drewnianej. Jego promocja sprowadza się do ustawienia przy kościołach tablic informacyjnych, z bardzo kulawym tłumaczeniem tekstu na angielski i niemiecki. Gdyby jednak ktoś chciał wejść i zobaczyć te kościoły od środka, spotka go srogi zawód. Są zamknięte na głucho i próżno szukać informacji, gdzie jest osoba, która mogłaby nam otworzyć. Ochrona też pozostawia wiele do życzenia - przed rokiem spłonął kościół św. Anny w Czarnowąsach pod Opolem.
Najwięcej Śląsk stracił podczas II wojny światowej...
- Już po przetoczeniu się frontu. Bezpowrotnie straciliśmy pałace Donnersmarcków w Świerklańcu i Schaffgotschów w Kopicach. Z tego pierwszego ocalały tylko tzw. Pałac Kawalera oraz brama, która została przewieziona do chorzowskiego ogrodu zoologicznego. Ten drugi jest dziś tylko malowniczą ruiną. W lutym 1945 roku został podpalony przez czerwonoarmistów pałac Goduli w Szombierkach, a kilka miesięcy później spalony został pałac Winklerów w pobliskich Miechowicach. Jego resztki zostały wysadzone kilka lat później przez saperów. Ucierpiały nie tylko budowle. Dzieła sztuki wywoziły władze sowieckie i polskie, a także osoby prywatne. W ostatnim czasie rozpoczęły się np. starania o rewindykację śpiącego lwa projektu Teodora Kalidego. Stał na pomniku w centrum Bytomia, teraz okazało się, że znajduje się przy bocznym wejściu do warszawskiego zoo. Nie wiadomo wciąż, co stało się z innym lwem Kalidego, pierwotnie usytuowanym w Gliwicach. Zaginęła tzw. kustodia raciborska, czyli wielka monstrancja, jedno z najbardziej fascynujących XV-wiecznych dzieł sztuki na Śląsku. Niektórzy przypuszczają, że znajduje się w magazynach Ermitażu. Udało się za to odzyskać bezcenną księgę praw miejskich Głubczyc z XV wieku, a także karty graduału raciborskiego.
Czy teraz potrafimy już dbać o nasze zabytki?
- Ochrona naszego dziedzictwa wciąż pozostawia wiele do życzenia. W ostatnich latach skoncentrowano się na ratowaniu obiektów związanych z górnictwem. Dzięki temu ocalała kopalnia Ignacy w Rybniku, a w Katowicach np. szyb Wilsona i kilka budynków wkomponowanych w Silesia City Center. Tymczasem prawie w ogóle nie myśli się o zabytkach związanych z hutnictwem stali i cynku.
I nic nie da się już zrobić?
- Na szczęście w sytuacjach, gdy zawodzą urzędy i instytucje, coraz częściej włączają się prywatni pasjonaci. Dzięki temu pojawiła się np. szansa na uratowanie zamku w Chudowie.


Ślązacy kochają futbol
Gazeta Wyborcza, P. Czado, P. Zawadzki 16.03.2006
Matki pierwszych śląskich piłkarzy narzekały, że chłopcy kopaniem piłki niszczą buty i zgadzały się z księdzem proboszczem, że piłka nożna jest grą raczej nieprzyzwoitą, jako że krótkie spodenki i gołe kolana wywoływały rumieńce wstydu u dziewcząt. Poza tym opuszczali nieszpory.
Zanim na Górny Śląsk na początku XX wieku trafiła piłka nożna, miejscowa ludność uwielbiała wyścigi konne (wielkanocne zawody w raciborskich parafiach), palanta i grę w kręgle (dokument bytomski z 1661 roku wspomina pastuszków grających na podmiejskich łąkach). W XIX wieku na terenie Śląska działało wiele niemieckich towarzystw zajmujących się krzewieniem kultury fizycznej. W Katowicach już od 1860 roku działało pierwsze w regionie towarzystwo turnerskie. Ruch turnerski, który nie akceptował idei rywalizacji w sporcie, tolerował tylko zajęcia gimnastyczne. Na futbol patrzono niezbyt chętnie. Uważano go za rozrywkę plebejską. Pierwszym miastem na Śląsku, gdzie zaczęto grać w piłkę nożną, był Racibórz, w którym założono pierwszy klub w naszym regionie - Ratibor 03 Sportvereinigung. Piłka nożna natychmiast zdobyła ogromne grono zwolenników. Najszybciej futbol rozwijał się w Katowicach, które błyskawicznie przejęły wiodącą rolę, zarówno pod względem liczby klubów i ich członków, jak i poziomu sportowego. Byli to głównie uczniowie.
Pierwsza futbolówka z prawdziwego zdarzenia pojawiła się w Katowicach w 1904 roku dzięki Karolowi Walicy. Ojciec Karola - katowicki dorożkarz - miał przywieźć z Berlina pierwszą skórzaną futbolówkę firmy Velox. Według innej wersji pionierami gry byli uczniowie gimnazjalni Emil i Rudolf Fonfarowie. W lecie 1904 r. spędzili oni wakacje w Berlinie u swojego wujka, który był graczem w jakiejś drużynie. Po zawodach, gdy chłopcy wracali do domu, wujek podarował im piłkę nożną. W czasie wakacji chłopcy poznali zasady organizowania klubów i drużyn footbalowych.
Paweł Lubina, reprezentant Polski w latach 20., barwnie opisał entuzjazm pionierów. Po ukazaniu się piłki nożnej na terenie miasta Katowic chłopców starszych, ludzi płci męskiej ogarnął szał piłki. Na wszystkich łąkach ganiano za piłką, ale nieprawdziwą, byle jaką gumową szmacianką z byle jakiego materiału, który się nadawał. (...) Nie tylko na wszystkich łąkach, ale i wszystkich ulicach i podwórkach grano w piłkę nożną zażarcie i entuzjastycznie. Wszyscy przechodnie, furmani, dorożkarze musieli ustąpić piłce nożnej, a trzech policjantów na terenie całego miasta [wówczas ok. 45-tysięcznego - przyp. red.] nie było w stanie utrzymać należytego porządku na ulicach. Kiedy starsi panowie od strzeżenia porządku w mieście pokazali się na horyzoncie pewnej ulicy, wszyscy chłopcy z piłką nożną razem zniknęli jak przysłowiowa kamfora, a kiedy opuścili teren - wszyscy wracali. Była to zaraza tak straszna i uprzykrzająca, że policja z pogoni szybko zrezygnowała, bo nie mogła sobie poradzić ze sprytnymi, szybkimi i zwinnymi nowego typu ludźmi piłkarzami.
Pierwsi zawodnicy klubu Frischauf (w wolnym tłumaczeniu żwawo, żywo), powstałego w 1904 roku z inicjatywy... Kościoła, wyglądali bardzo elegancko: mieli białe koszulki, buty piłkarskie z kołkami, a głowy były pokryte biało-czarnymi czapeczkami z krótkimi daszkami nad oczami. Paradnie to wyglądało i robiło dużą wrzawę. Postępowi starali się popierać piłkarzy, a konserwatyści nie mogli się uspokoić nad tym perfidnym strojem [nogawki sięgały tylko kolan - przyp. red.], jakim był strój tych pierwszych piłkarzy.
W lutym 1905 roku kościelny Frischauf rozpadł się na trzy kluby: najstarszą Dianę (działała do 1939 roku), Preussen (późniejszy 1.FC - wicemistrz Polski z 1927 roku w pierwszym roku istnienia ligi) oraz Germanię. Szybko dostrzeżono potrzebę tworzenia szerszych struktur organizacyjnych. Sześć klubów piłkarskich utworzyło w 1906 roku Kattowitzer Ballspielverband (Katowicki Związek Piłkarski), który w 1907 roku przystąpił do Sudostdeutscher Fussball-Verband (Południowo-Wschodni Związek Piłki Nożnej) jako Bezirk Oberschlesien (Rejon Górnośląski). Oprócz drużyn katowickich liczył on jeszcze trzy drużyny z Raciborza: (03 Sportvereingung 03, Preussen i Schlesien), dwie z Mysłowic (Borussia i Victoria) i jedną dzisiejszych Siemianowic (Hohenzollern Laurahuette).
Początki piłki nożnej w Zagłębiu to rok 1906, kiedy to przy Hucie Milowice powstał pierwszy klub sportowy w regionie. KS Milowice założyło 20 młodych pracowników walcowni. Dwa lata później klub zostaje oficjalnie zarejestrowany pod nazwą Union Sosnowiec, będąc filią rosyjskiego Towarzystwa Sportowego Union Tourning w Petersburgu.


Nie ma miejsca na śląską tradycję!
Gazeta Wyborcza, Magdalena Górna 10.03.2006
Gerard Trefoń z Rudy Śląskiej zebrał ponad 1500 dzieł śląskich artystów amatorów. Leżą jeden na drugim w jego domu, bo choć kolekcjoner stara się od lat o pomoc w założeniu galerii, władze miasta zbywają go tylko pustymi obietnicami.
Obrazy są wszędzie. Zapełniają ściany i stoją rządkami w rogu pokoju, zdobią nawet łazienkę i sufit nad schodami. To największa na Śląsku prywatna kolekcja malarstwa nieprofesjonalnego. Stanisław Gerard Trefoń - 73-letni kaletnik na emeryturze - poświęcił pół wieku na zebranie dzieł takich artystów jak: Nikifor, Paweł Wróbel, Erwin Sówka i Teofil Ociepka. Płótno tego ostatniego zatytułowane W dżungli Trefoń uważa za ozdobę swojej kolekcji. Kupił go od wdowy po artyście. - Ale zbierało się też obrazy po chlewikach, altanach, strychach i piwnicach - wspomina. - Wiele z nich uratowałem przed zniszczeniem. Nie sposób wszystkiego policzyć, muszę wierzyć Trefoniowi na słowo, gdy mówi, że ma już 1500 obrazów i rzeźb. W kolekcji są m.in. miniaturowe modele zabrzańskich zabytków. Niewiele większe od mebelków z pokoju lalek. Poczta, straż pożarna, Teatr Nowy, ratusz w Mikulczycach. Wyrzeźbił je w drewnie Zdzisław Ochocki, artysta amator z Zabrza. Mieszkanie należało do teściów Trefonia. Od ich śmierci nikt tutaj nie mieszka, bo nie zmieściłby się. Od pewnego czasu Trefoń wypożycza swoje zbiory na organizowane w galeriach wystawy. Można je było zobaczyć np. w Górnośląskim Centrum Kultury w Katowicach, Muzeum Sztuki Ludowej w Otrębusach pod Warszawą, a nawet w Niemczech, gdzie zawiózł kiedyś sto rzeźb wykonanych w węglu. - Ludzie oglądali i nie mogli się nadziwić, że z czarnej bryły można wykonać takie misterne cacka - mówi Trefoń. Marzy, że władze Rudy Śląskiej podarują jakiś lokal na galerię w jego mieście. - Na moich obrazach można uczyć lokalnej historii, bo uwiecznione na nich są zamknięte kopalnie i huty oraz zburzone familoki - twierdzi. - Marzy mi się stworzenie muzeum, w którym następne pokolenia mogłyby zobaczyć dawną, prawdziwą śląskość - dodaje.
Andrzej Trzciński, naczelnik wydziału kultury, sportu i rekreacji w rudzkim magistracie zapewnia, że władzom miasta zależy na kolekcji Trefonia. - To bezcenne dzieła. Może kiedyś uda nam się je umieścić w pomieszczeniach szybu Mikołaj, na terenie dawnej kopalni Wawel, ale najpierw musimy na to pozyskać środki finansowe z Unii Europejskiej - mówi.
Trefoń nie wierzy już obietnicom. - Słyszę je od dawna. Na początku wszyscy byli skłonni mi pomóc, ale potem wszystko ucichało. Co z tego, że tak wiele mówi się u nas o ochronie śląskiej tradycji? - pyta rozżalony kolekcjoner. Ostatnio zainteresował swoją kolekcją władze Mikołowa. - Jeśli i tam się nie uda, będę musiał pomyśleć o stworzeniu prywatnego muzeum - zapowiada.


Lew z Bytomia odnaleziony w stolicy
Gazeta Wyborcza, Przemysław Jedlecki 08.03.2006
Śpiący lew, rzeźba Theodora Erdmanna Kalidego - wybitnego śląskiego artysty, przez lata zdobił Bytom. Potem zniknął. Teraz został odnaleziony w Warszawie. - Lew musi do nas wrócić - mówią historycy.
Figurę lwa zaprojektował w XIX wieku Theodor Erdmann Kalide, jeden z najwybitniejszych górnośląskich artystów. Odlany z brązu posąg króla zwierząt zdobił pomnik żołnierzy poległych w wojnie francusko-pruskiej, który stał na bytomskim rynku. - W latach 30. minionego stulecia na rynku postawiono stację benzynową i szalet, a lwa przeniesiono na plac Akademicki - mówi Przemysław Nadolski, historyk z Bytomia.
Lew stał tu aż do 1945 roku. Wtedy zniszczono ozdobiony niemieckimi napisami cokół pomnika, a lew pojawił się w parku koło palmiarni. - Zniknął w latach 60. - mówi Nadolski. Nikt nie wiedział, co się z nim stało.
Lwa odnalazł przez przypadek Zdzisław Jedynak, były kierownik bytomskiego oddziału Archiwum Państwowego. Figura stoi sobie przy jednym z wejść do warszawskiego zoo.
Jerzy Gorzelik, historyk sztuki i lider Ruchu Autonomii Śląska: - Pewnie jakiś działacz PZPR-u chciał zrobić stolicy prezent. Mamy pewność, że to dzieło Kalidego. Powinno więc wrócić na Śląsk. Bytom powinien zażądać zwrotu rzeźby.
Jacek Wicherski, rzecznik bytomskiego magistratu, zapewnia, że miasto postara się o powrót lwa. - Musimy się jednak upewnić, że to nasza figura - zastrzega.
Wieści o odkryciu historyków dotarły już do urzędników w stolicy. W Urzędzie Dzielnicy Praga Północ, na terenie której stoi lew, mówią jednak, że nie mają nic do niego. Rzeźba stoi na państwowej ziemi i dba o nią Zarząd Dróg Miejskich. - Nie mamy nic przeciwko oddaniu lwa. I tak nie zajmujemy się pomnikami, które stoją na naszych terenach - mówi Adam Czugajewicz, rzecznik warszawskiego ZDM-u.
W Warszawie nad pomnikami czuwa Przemysław Jenaszek z Biura Naczelnego Architekta Miasta. Gdy opowiedzieliśmy mu o lwie, od razu domyślił się o co chodzi. - Pewnie chcecie go zabrać. Pojadę obejrzeć figurę i poczekamy na pismo z Bytomia - mówi.


Pierwsza Manifa na Śląsku
Gazeta Wyborcza, Małgorzata Goślińska 08.03.2006
To nie był pochód ani nie walka, tylko zabawa. 8 marca w Katowicach odbyła się pierwsza śląska Manifa.
Na czele szedł Metan, superbohater śląski, który zatrzymał na rynku tramwaj i przyjął na klatę trzy jajka i jeden pomidor rzucone przez skinów. Przyszło ich 30. w glanach, z zasłoniętymi twarzami, za transparentem: Kwiaty dla kobiet, nie dla feministek. Obyło się bez ekscesów, czuwała policja.
Joasię Klus i Anię Hanke ucieszyła Manifa: - To alternatywa na stare święto, manifestacja wesołej kobiecości. Wianki zamiast moherowych beretów. Nie jesteśmy zniewolone, chcemy wesprzeć inne kobiety.
- Chcieliśmy pokazać, że na Śląsku istnieje społeczeństwo obywatelskie i że kobiety są częścią tego społeczeństwa. Chcemy równości, a nie jałmużny. Manifujemy ponad podziałami na lewo i prawo - przekonywała Małgorzata Tkacz-Janik, organizatorka śląskiej demonstracji.


Ślązacy w objęciach modliszek
Gazeta Wyborcza, Michał Smolorz 02.03.2006
Kilka lat po transformacji ustrojowej, gdzieś w połowie lat 90. ubiegłego wieku, grupa młodych socjolożek-feministek założyła w Katowicach stację misyjną. Naczelnym zadaniem kapłanek nowej religii miało być przekonanie Górnoślązaczek, że są społecznie upośledzone, że od stuleci cierpią pod butem swych partnerów-tyranów i że przyszedł czas wyzwolenia. Po 10 latach widać, że misjonarki zdziałały niewiele, że ich gorliwe orędownictwo przyniosło mizerne rezultaty, bo diagnoza była z gruntu fałszywa. Taki rezultat można było przewidzieć, znając stosunki społeczne panujące tu od co najmniej 200 lat - stosunki oparte na ścisłym i bezwzględnym matriarchacie, w którym nie kobieta, a mężczyzna był stroną upośledzoną i wykorzystywaną.
Spojrzenie na klasyków
Opisy śląskiego matriarchatu znajdujemy w wielu źródłach. Wystarczy dobrze i wnikliwie przeczytać zapiski wielkich XIX-wiecznych etnografów - Juliusa Rogera czy Josepha von Eichendorffa (nasz flagowy poeta trudnił się także etnografią!). Górnośląska ludowość fascynowała ówczesne elity, była bowiem zgoła odmienna od tutejszej arystokracji i mieszczaństwa, gdzie panował raczej patriarchat oświecony.
Liczne i sugestywne opisy dominującej pozycji śląskich kobiet w środowiskach wiejskich i proletariackich znajdujemy we wspomnieniach wybitnych współczesnych Górnoślązaków. Kazimierz Kutz wielokrotnie przywoływał naczelną rolę swojej babki i matki, do których należał głos decydujący, ojciec ledwie przemyka się w tych opisach jako osoba podporządkowana ich rządom. Przy czym w tych wspomnieniach reżysera matriarchat jawi się jako zbawienny dla jego życiowych wyborów - często sprzecznych z utartymi drogami rozwoju śląskich chłopców. Surowa babka, która nie rozstawała się z modlitewnikiem, niczym wyrozumiały władca zaakceptowała nawet utratę wiary u swego wnuka.
Niezwykle cenny opis matriarchalnych stosunków w rodzinie znajdujemy u arcybiskupa Damiana Zimonia, katowickiego metropolity. Książkowy wywiad-rzeka (Alina Petrowa-Wasilewicz i ks. Jerzy Szymik <>Ciągle tonę i chwytam Jezusa) zaczyna się od opisu dominującej roli babki i matki w jego życiu, w dokonanych wyborach, także w kapłańskim powołaniu. Zarówno u Kazimierza Kutza, jak i u abpa Damiana Zimonia widzimy światłe kobiety, twardo trzymające ster codziennego życia. Nie inaczej rzecz wygląda w literaturze: u Horsta Bienka, Horsta Eckerta (Janoscha) czy w dramatach Stanisława Bieniasza. (...)
Przekleństwo wojny
Drugą zmorą Górnoślązaków stały się wojny. Po klęsce Prus w wojnach napoleońskich z lat 1806-1807, Karl Clausevitz i August Gneisenau przeprowadzili modernizację armii, a w jej ramach powszechny pobór do wojska. Przez następne półtora stulecia każde kolejne pokolenie Górnoślązaków służyło jako Kanonenfuter (mięso armatnie) armii pruskiej. Powszechna już wtedy i coraz doskonalsza broń palna zwielokrotniła liczbę rannych i poległych. Aż do początku XX wieku jedyną metodą leczenia ran postrzałowych kończyn były ich amputacje, dopiero w czasie I wojny światowej rozwinięto medycynę wojskową stosującą zachowawcze metody. Niewiele one zmieniły - pośród Górnoślązaków kalectwa wojenne były nie mniej widoczne od inwalidztwa pracy. Państwo niemieckie prowadziło wielkie wojny średnio raz na 25 lat, systematycznym poborem obejmowano co najmniej czwartą część mężczyzn w wieku 17-50 lat, z czego blisko połowa (jaka zbieżność ze statystyką pracy!) ginęła lub traciła zdrowie. Kalectwo urazowe niemal wyłącznie dotykało mężczyzn.
Żadna z tych dolegliwości nie dotykała kobiet, które metodą naturalnej selekcji stały się stroną dominująca w górnośląskiej społeczności. Jakkolwiek zawsze rodziło się ok. 5-10 procent więcej chłopców niż dziewczynek, to już w wieku 30 lat proporcje się wyrównywały, pośród 50-latków na 100 kobiet przypadało już 70 mężczyzn, zaś powyżej 70 lat (wiek wówczas bardzo sędziwy) - tylko 30. Takie były wyniki spisu powszechnego z lat 1900-1901, prowadzonego w Niemczech i Austrii, a więc na całym terytorium historycznego Górnego Śląska. Dlatego tak liczne były tu świeckie i kościelne towarzystwa wdów, które działały niemal w każdym mieście, w każdej parafii. Nawet słynne Towarzystwo Matek Polek, często przedstawiane w literaturze jako organizacja patriotyczna, w istocie było samopomocowym stowarzyszeniem wdów. Co znamienne: nigdy nie odnotowano na Śląsku stowarzyszenia wdowców, wdowiec był zjawiskiem marginalnym i rzadko spotykanym.
Przekleństwo obyczaju
Z tej przerażającej statystyki zrodziła się okrutna obyczajowość. W górnośląskich rodzinach synowie z natury rzeczy przeznaczeni byli na straty, więc nie miało sensu inwestowanie w ich wykształcenie ani wyposażanie. Chłopcy ze śląskich rodzin robotniczych i rolniczych rzadko korzystali z dostępnych systemów stypendialnych umożliwiających kształcenie, gdyż otrzymywali jedno życiowe zadanie: jak najszybciej przyuczyć się do zawodu i podjąć pracę.
Aż do chwili ożenku całe wynagrodzenie młodego Ślązaka zabierała matka z przeznaczeniem na wyposażenie... jego sióstr, bowiem cały wysiłek rodziny był nakierowany na naukę, ogładę i wyposażenie córek. To one otrzymywały pełną wyprawę, skrzynię odzieży, bielizny, butów i pościeli, do tego świadectwo szkoły powszechnej i kursy umiejętności włącznie z nauką muzyki. Chłopaków wypuszczano w świat w jednych spodniach - ze świadomością, że jest przeznaczony wyłącznie do roboty lub na wojnę. Jedynym wyjściem z tego zaklętego kręgu był stan duchowny, dlatego bardzo długo alumni z rodzin robotniczych i rolniczych stanowili ponad jedną trzecią słuchaczy Wydziału Teologicznego na Uniwersytecie Wrocławskim.
Po założeniu własnej rodziny Górnoślązak dostawał się pod but żony, która miała doń taki sam stosunek jak matka - do roboty lub na wojnę. Ślązaczka przejmowała całkowitą kontrolę nad rodzinną kasą, Ślązak nie miał żadnego prawa do własnego wynagrodzenia. Aż do lat 60. ubiegłego stulecia w dni wypłat pod bramami kopalń, hut, i innych zakładów czatowały tabuny żon. Kiedy tylko zabrzmiała syrena obwieszczająca koniec szychty, rzucały się na wychodzących mężów, konfiskując całą wypłatę, po sprawdzeniu, czy kwota zgadza się z loncetlą (niem. Lohnzettel - karta wypłaty). Te bardziej wyrozumiałe zostawiały w męskich kieszeniach najwyżej kilka marek lub złotówek miesięcznego ryczałtu na piwo i papierosy.
Mity a rzeczywistość
Panuje obiegowy pogląd, że mężczyzna w śląskim domu był uprzywilejowany przy jedzeniu, że najlepszy (a często jedyny) kawałek mięsa przysługiwał ojcu. Jeśli jest w tym cząstka prawdy, to tylko dlatego, że każdemu koniowi pociągowemu trzeba zapewnić określone minimum paszy, bo inaczej długo nie pociągnie. Ale bez przesady, żony sobie nie krzywdowały. Dwukrotnie zasiadałem w jury konkursu na archiwalne fotografie śląskich rodzin, obejrzałem bez mała tysiąc zdjęć (najstarsze pochodziły z połowy XIX wieku!), głównie par małżeńskich w różnym wieku. Matka z ojcem, babka z dziadkiem, wujek z ciotką. Na przytłaczającej większości portretów mamy powtarzający się schemat: obok pulchnej, dobrze odżywionej Ślązaczki siedzi wychudzony, zasuszony, zabiedzony mąż. Odwrotnie było ledwie w kilku przypadkach na sto. Może to śmieszne i nienaukowe, ale czyż mamy bardziej wiarygodny obraz ludzi z tamtej epoki niż stara fotografia?


Znakowanie śląskich atrakcji
Gazeta Wyborcza, Katarzyna Piotrowiak 05.03.2006
Dziesięć największych atrakcji turystycznych Śląska zostanie oznaczonych specjalnymi znakami drogowymi. Pierwsze pojawią się na autostradzie oraz krajowej jedynce, łączącej Warszawę z Katowicami i Bielskiem.
Śląska Organizacja Turystyczna, która będzie znakować zabytki, zamierza postawić przy drogach tablice podobne do tych w Małopolsce. - Zamiast standardowego szkicu zabytku, chcemy tam umieścić jego fotografię. Małopolanie oznaczyli w ten sposób między innymi Wieliczkę i opactwo benedyktyńskie w Tyńcu. Takie znaki wzbudzają większe zainteresowanie - mówi Agnieszka Sikorska, dyrektorka Śląskiej Organizacji Turystycznej.
Do oznaczenia wytypowane zostały: zamki w Ogrodzieńcu, Olsztynie, Będzinie, Pszczynie i Bielsku- Białej, Jasna Góra, Sztolnia Czarnego Pstrąga w Tarnowskich Górach, Skansen Górniczy Królowa Luiza w Zabrzu, Tyskie Muzeum Piwowarstwa oraz cieszyńska starówka. Na oznakowanie większej liczby atrakcji ŚOT nie ma pieniędzy. Z własnego budżetu wyda 100 tys. zł. Pieniądze wystarczą na duże tablice wjazdowe oraz mniejsze, wskazujące kierunek jazdy. O dodatkowe fundusze będą się starać w Urzędzie Marszałkowskim, który organizuje konkurs na oznaczanie szlaków turystycznych. W Małopolsce mają już 600 takich znaków, na Dolnym Śląsku liczy się je w tysiącach.
Szefowa ŚOT chciałaby namówić do współpracy samorządowców. - Mogliby partycypować w kosztach. W najbliższym czasie będziemy z nimi w tej sprawie rozmawiać - mówi.
Niektóre miasta, nie czekając na odgórne decyzje, znalazły pieniądze na skromniejsze oznaczenia - np. w Pszczynie za 15 tys. zł ustawiono siedem znaków. - To jeden ze sposobów na promocję miasta. Nie wszyscy przecież wiedzą, że w Pszczynie jest zamek i piękny zabytkowy park - mówi Beata Rozmus z Urzędu Miasta. Nad podobnym projektem pracują również Tarnowskie Góry. Wkrótce przy głównych trasach stanie tam 30 znaków i tablic. - Od lat myśleliśmy o oznaczeniach, bo zabytków u nas nie brakuje, a turyści błądzą po mieście - mówi Monika Trzcionkowska z referatu promocji.


Brawo Ruda Śląska!!!
Gazeta Wyborcza, T. Malkowski, P. Jedlecki 01.03.2006
- Chcemy, aby Kaufhaus był wizytówką miasta - zapowiada Werner Wesoły, wiceprezydent Rudy Śląskiej. W Nowym Bytomiu, centralnej dzielnicy Rudy, można zobaczyć niecodzienne zjawisko - czyste familoki, odnowione kamienice, kościoły. A wśród nich perełkę architektoniczną w skali kraju: dom towarowy sprzed stu lat, w którym były nawet panoramiczne windy!
Osiedle Kaufhaus, nazywane z niemieckiego od domu handlowego, który stoi przy ul. Niedurnego, powstało w połowie XIX w. Mieszkali tu pracownicy pobliskiej Huty Pokój. Dwa lata temu rozpoczęto mycie familoków, tak aby szarobura cegła wyglądała jak nowa. To jednak dopiero początek. - Chcemy, aby Kaufhaus był wizytówką miasta. Nic nam nie da, że będziemy mówić, że dbamy o zabytki, jak już zdążą się obrócić w ruinę - mówi Wesoły.
- Renowacja tego typu budynków jest na Górnym Śląsku działaniem pionierskim - podkreśla Henryk Mercik, konserwator miejski, który sprawuje pieczę nad tym przedsięwzięciem. - Budynki odzyskują swój pierwotny wygląd, przy czym miasto zrezygnowało z drastycznych działań wewnątrz obiektów. Zamiast wysiedlać mieszkańców, patroszyć familoki i na siłę ulepszać mieszkania, skupimy się na działaniach wokół budynków.
Miasto chce wyremontować wszystkie domy, a nawet postawić nowe w miejsce kiedyś wyburzonych. Trzeba będzie też odnowić kanalizację, chodniki i uliczki, tak by wszystko wyglądało porządnie.
I tu pojawił się problem. Okazało się, że część terenów osiedla należy do prywatnej firmy, niektóre chodniki do PKP, a drogi do huty. - Zgodnie z prawem nie możemy wydawać pieniędzy na coś, co nie należy do nas - martwi się Wesoły.
Ruda Śląska zamierza więc kupić te grunty. Na razie nie wiadomo, ile to będzie kosztowało, bo najpierw trzeba je wycenić, a potem miasto czekają jeszcze negocjacje z właścicielami. Wiceprezydent dodaje jednak, że rewitalizacja całego osiedla potrwa parę lat i będzie kosztowała ok. 20 mln zł. Część potrzebnych pieniędzy miasto chce zdobyć z Unii Europejskiej.
Od prawie siedmiu lat trwa też remont potężnego gmachu domu towarowego. Ten modernistyczno-secesyjny obiekt jeszcze pod koniec lat 90. był kompletną ruiną. Zmiana nadeszła dopiero w 1999 r., gdy rodzina Truszczyńskich kupiła budynek od spółki Społem. Jak mówi Zdzisław Truszczyński: - Jest to studnia bez dna. Ale nie żałuję żadnej wydanej złotówki.
To jedyny tego typu obiekt, tak dobrze zachowany, w Polsce. Ma konstrukcję halową, wykonaną z żelbetu, dzięki temu są tu duże powierzchnie wolne od ścian nośnych, nawet na dzisiejsze standardy jest nowoczesny. Potwierdza to Mercik: - To pierwszy na Górnym Śląsku obiekt handlowy tak zaawansowany technicznie, następnym po nim budynkiem, który miał równie dużo nowinek technicznych, był dopiero gliwicki Ikar, młodszy od Kaufhausu o dobre 20 lat.
Pan Zdzisław pochodzi z Gdańska, jednak wychował się w Nowym Bytomiu. Przez lata naprzeciwko budynku Kaufhausu prowadził w dawnej hali hutniczej salon samochodowy. Z sentymentu i uwielbienia dla tej okolicy kupił gmach domu towarowego. - O tutaj, na rysunku z 1929 r., widać, że na dziedzińcu była panoramiczna winda - mówi Truszczyński. - Zresztą Kaufhaus skrywa wiele nowinek technicznych. W piwnicy jest nowoczesny system grzewczo-wentylacyjny. Była tu też druga winda - towarowa. Sam budynek datuje się na 1904 rok, choć dotarłem do zdjęć z 1898 r., na których już stał.
Obecnie budynek ma wielu najemców, działa tu mnóstwo małych i średnich firm.
Truszczyńscy mają ambitne plany dotyczące Kaufhausu, chcieliby przywrócić mu świetność, tak by znów stał się domem towarowym. - Takim rudzkim Harrod\\\'sem - żartuje pan Zdzisław. Na dziedzińcu przykrytym szklanym dachem marzą mu się panoramiczne windy, schody ruchome. Jest więc szansa, że ta perła śląskiej architektury nie skończy tak źle, jak but w piosence kabaretu Rak:
Tu w Kaufhausie na Fryncicie
szczewik topi sie w ciaplycie
sadza sie maże na łoku
tak się kurzy z Huty Pokój
.


Umierają historyczne miejsca...
Gazeta Wyborcza, Jacek Madeja 01.03.2006
Adria, jeden z najstarszych lokali w Gliwicach, została zamknięta. - Umiera kawał historii miasta - mówią stali bywalcy.
W Adrii zatrzymał się czas. Próżno w niej było szukać wykwintnych dań czy markowych trunków. Ot, bar, do którego można było wpaść na szybkie piwo. Wystrój niewyszukany: szare firanki i sztuczne paprotki pamiętające czasy późnego Gierka. Nikt dokładnie nie pamięta, kiedy lokal został otwarty. Najstarsi bywalcy twierdzą, że jeszcze przed wojną.
- Wszyscy klienci Adrii doskonale się znają. Niektórzy tak są ze sobą zżyci, że odwiedzają się w szpitalu albo wspomagają finansowo, jak się komuś gorzej powodzi - mówi Celina Markwiok, kierowniczka Adrii, z gliwicką gastronomią związana od 1957 roku. - Niestety, spotykamy się w tym gronie i w tym miejscu po raz ostatni - wzdycha.
Adria została zamknięta we wtorek wieczorem na wniosek Wspólnoty Mieszkaniowej, która jest administratorem budynku.
Przyczyną były skargi mieszkańców, którzy nie chcieli mieszkać w sąsiedztwie lokalu.
Rozgoryczeni klienci nie mogą pogodzić się z tą decyzją. - Przecież na całym świecie są restauracje, kluby i piwiarnie, które mieszczą się w budynkach mieszkalnych i jakoś nikomu to nie przeszkadza - żałuje pan Leszek, emerytowany górnik, który dzień bez wizyty w Adrii uznaje za stracony. - To nie jest jakaś tam speluna. Bywali tu i doktorzy, i znani muzycy.
Bywalcem Adrii był też Stanisław Ptak, śpiewak operetkowy, który zawsze zamawiał podgrzewaną wódkę. - Nieraz te ściany rozbrzmiewały ariami - wspomina pan Leszek.
Najstarszym bywalcem Adrii jest pan Jan, emerytowany ślusarz. - Mój ojciec wspominał, że już za Niemca tutaj była restauracja. Ja sam zacząłem tu chodzić za bajtla, w latach 50. To była taka śląska tradycja, tzw. schopenbier. W każdą niedzielę po mszy całymi rodzinami szło się na tzw. poranne piwo. Oczywiście ja dostawałem oranżadę. Potem to już lata leciały, a ja ciągle w Adrii - wspomina z nostalgią pan Jan. - I dokąd ja teraz pójdę? - pyta.
- W zeszłym roku jakbym coś przeczuwał i kupiłem sobie wędkę. Będę teraz siedział nad wodą, może jakoś bez Adrii wytrzymam - mówi pan Leszek.


Śląsk najgorszy w profilaktyce zdrowotnej
Gazeta Wyborcza, Judyta Watoła 28.02.2006
Zamiast tysięcy przebadanych pacjentów - wielka klapa. Śląski NFZ wydał na programy profilaktyczne tylko nieco ponad połowę zaplanowanych pieniędzy. To najgorszy wynik w kraju!
Wczesne wykrycie nawet groźnej choroby znacznie zwiększa szanse chorego na wyleczenie - powtarzają lekarze i wciąż apelują o zwiększenie nakładów na profilaktykę. Okazuje się jednak, że samo dorzucanie pieniędzy nie wystarczy. Trzeba jeszcze umieć je wydać.
Narodowy Fundusz Zdrowia w zeszłym roku przeznaczył na programy profilaktyczne w swoim budżecie 85 mln zł. Miały służyć wykrywaniu najcięższych i najbardziej powszechnych chorób, takich jak: rak szyjki macicy, nowotwory piersi, tzw. przewlekła obturacyjna choroba płuc (POChP) i schorzenia układu krążenia. W ramach programów profilaktycznych finansowano też badania prenatalne.
Okazuje się, że żaden wojewódzki oddział funduszu nie wydał na profilaktykę tyle, ile miał w planie (średnia dla kraju to ok. 70 proc.). Nikt jednak nie wypadł tak słabo jak Śląsk!
Nie ma jasności co do liczb: według centrali z 11 mln zł wydaliśmy zaledwie połowę, a według śląskiego NFZ 63 proc. Tak czy inaczej, mamy najgorszy wynik w kraju. Biją nas na głowę województwa: pomorskie, warmińsko-mazurskie czy lubuskie. Choć nie mogą się równać ze Śląskiem pod względem liczby renomowanych klinik i specjalistycznych przychodni, pieniądze wykorzystano tam niemal w całości.
- Może ludzie na Śląsku nie chcą się badać? - pyta sam siebie Ryszard Stelmaszczyk, rzecznik śląskiego NFZ.
- Trochę jest w tym prawdy. Fundusz powinien zatroszczyć się o propagowanie tych badań - mówi prof. Bogdan Michalski, wojewódzki konsultant w dziedzinie ginekologii onkologicznej.
Śląski NFZ twierdzi jednak, że jest pod tym względem w porządku, bo dawał ogłoszenia do jednej z regionalnych gazet.
- Najwyraźniej to za mało - odpowiada prof. Michalski. Z władzami Katowic już się dogadał. - Od przyszłego roku poradnie zatrudnią np. emerytowane położne, które będą dzwonić do pacjentek i osobiście namawiać do skorzystania z darmowych badań. Tak robi się na Zachodzie i u nas też trzeba - przekonuje konsultant. Niestety, w innych gminach na podobne zmiany się nie zanosi. - 4 lutego mieliśmy spotkanie z okazji Dnia Walki z Rakiem. Z 90 zaproszonych miast tylko co czwarte kogoś przysłało - mówi prof. Michalski.
Ale są też inne powody, dla których przebadano na Śląsku tak niewiele osób. To wygórowane wymagania stawiane przez fundusz. Przykład: próbki do badań cytologicznych mogła pobierać przeszkolona pielęgniarka. Teraz musi to robić lekarz. W przypadku chorób płuc (wykorzystano zaledwie 40 proc. pieniędzy) lekarze rodzinni mogli wprawdzie badać pacjentów, ale jeśli była taka potrzeba, musieli na własny koszt wysyłać ich do specjalistów. - Nic się nie zmieniło, więc w tym roku chyba nic się nie poprawi - przewiduje prof. Jerzy Kozielski, wojewódzki konsultant w dziedzinie chorób płuc.
Nie poprawi się na pewno, bo centrala już drastycznie obcięła nam pieniądze. Zamiast 11 mln zł w tym roku śląski NFZ dostanie na badania profilaktyczne tylko 5 mln zł.

Ewald Gawlik / za: Izba Śląska  wiecej zdjęć
Archiwum artykułów:
  • 2010 luty
  • 2009 grudzień
  • 2009 listopad
  • 2009 październik
  • 2009 wrzesień
  • 2009 sierpień
  • 2009 luty
  • 2008 grudzień
  • 2008 listopad
  • 2008 październik
  • 2008 wrzesień
  • 2008 sierpień
  • 2008 lipiec
  • 2008 czerwiec
  • 2008 maj
  • 2008 kwiecień
  • 2008 marzec
  • 2008 luty
  • 2008 styczeń
  • 2007 grudzień
  • 2007 listopad
  • 2007 październik
  • 2007 wrzesień
  • 2007 sierpień
  • 2007 lipiec
  • 2007 czerwiec
  • 2007 maj
  • 2007 kwiecień
  • 2007 marzec
  • 2007 luty
  • 2007 styczeń
  • 2006 grudzień
  • 2006 listopad
  • 2006 październik
  • 2006 wrzesień
  • 2006 sierpień
  • 2006 lipiec
  • 2006 czerwiec
  • 2006 maj
  • 2006 kwiecień
  • 2006 marzec
  • 2006 luty
  • 2006 styczeń
  • 2005 grudzień

  •    Mówimy po śląsku! :)
    O serwisie  |  Regulamin  |  Reklama  |  Kontakt  |  © Copyright by ZŚ 05-23, stosujemy Cookies         do góry