zobacz.slask.pl   
ŚLĄSKI SERWIS INTERNETOWY   
2006 wrzesień przegląd wiadomości ze Śląska
zobacz ostatnie


Opactwo w Rudach znowu ożyje
Gazeta Wyborcza, Jacek Madeja 2006.09.28
10-milionowa dotacja z funduszy unijnych pomoże uratować zrujnowany zespół klasztorno-pałacowy w Rudach. Renowacja rozpocznie się na początku przyszłego roku. - To kolebka przemysłu na Górnym Śląsku, którą trzeba uratować - zgodnie mówią o klasztorze historycy.
Pocysterski zespół klasztorno-pałacowy w Rudach niszczeje od 1945 roku. Wtedy wkraczająca Armia Czerwona splądrowała i podpaliła wiekowy kompleks. Mieszkańcy w ciągu kilku lat odbudowali kościół, ale pałac i klasztor stopniowo popadały w ruinę. - Miejsce, które przez kilkaset lat tętniło życiem, całkowicie wymarło. A to przecież właśnie Rudy były sercem Górnego Śląska w średniowieczu - mówi dr Piotr Greiner, historyk z Uniwersytetu Śląskiego.
Swój rozwój Rudy zawdzięczają cystersom. W połowie XIII wieku na swoje ziemie sprowadził ich książę Władysław Opolski. Zakonnicy mieli zmienić jego włości w dobrze prosperujące gospodarstwo. - W tych czasach to byli fachowcy od takiej roboty. Na tych ziemiach właściwie nic nie było, póki nie przyszli cystersi - mówi dr Greiner.
Dzięki wiedzy i menedżerskim umiejętnościom mnichów Rudy szybko urastają do rangi gospodarczej i duchowej stolicy regionu. Lista ich umiejętności jest długa. Zajmują się uprawą roli, sadownictwem, hodowlą ryb i bydła, leśnictwem i bartnictwem. Są także pionierami przemysłu. Rozwijają kopalnictwo rud żelaza, hutnictwo, wypalają węgiel drzewny i produkują szkło. Budują sieć dróg, która istnieje do dziś.
Rudzki klasztor to także prężny ośrodek kultury i oświaty. Tutaj powstają pierwsze szkoły, a pod koniec XVIII wieku klasztorna biblioteka liczy 10 tys. woluminów. Do kościoła tłumnie ściągali pielgrzymi, by pomodlić się przed cudownym obrazem Matki Boskiej Rudzkiej. Działalność cystersów kończy się w 1810 roku, kiedy dobra zakonne przejmuje król pruski. Rudy zostają przebudowane na rezydencję magnacką, którą pozostają aż do zakończenia II wojny światowej.
Dziś dawne opactwo przypomina malowniczą ruinę. Obdrapane elewacje i okna ziejące pustką przeczą dawnej świetności klasztoru. Mozolne przywracanie blasku rozpoczęło się w 1998 roku. Wtedy kompleks stał się własnością diecezji gliwickiej. Dyrektorem odbudowy został ks. Jan Rosiek.
- Kiedy przejmowaliśmy klasztor, to były właściwie same zewnętrzne ściany i prowizorycznie zabezpieczony dach - opowiada ks. Rosiek. Od tej pory najstarsza część opactwa została częściowo wyremontowana. Udało się także na nowo zagospodarować pozostałości po XIX-wiecznym parku w stylu angielskim. Przystrzyżone trawniki i odnowione alejki, otoczone kilkusetletnimi drzewami, w każdy weekend przyciągają rzesze turystów. Tylko wiekowe mury klasztoru wciąż są dla nich zakazanym owocem.
- Już w najbliższych latach to się zmieni - zapewnia ks. Rosiek. Diecezja gliwicka dostała 10 mln zł na restaurację dawnego opactwa. Ekipy remontowe wkroczą do wiekowych murów już na początku przyszłego roku. Pieniędzy wystarczy na gruntowny remont fundamentów i dachu. Fachowcy zajmą się także rekonstrukcją wnętrz. Całość prac ma być zakończona w pierwszym kwartale 2008 roku. Odnowiony zespół będzie spełniać rolę centrum kulturalno-oświatowego. Dawne klasztorne pomieszczenia zostaną przekształcone na sale wykładowe i konferencyjne. W jednym ze skrzydeł powstanie zaplecze noclegowo-gastronomiczne. Następne 10 mln zł potrzebne będzie na gruntowny remont elewacji. O pieniądze na ten cel diecezja również będzie ubiegała się w funduszach unijnych.
- Ożywimy to miejsce i pokażemy, że na Śląsku są takie perły jak Asyż czy Monte Cassino - mówi ks. Rosiek. - Może uda nam się powrócić do cysterskiej tradycji sprzed wieków, kiedy Rudy promieniały pozytywną energią na cały Górny Śląsk - dodaje.


Klątwa wisi nad Bytomiem?
Gazeta Wyborcza, Agnieszka Wróbel 2006.09.28
Artysta Hubert Czerepok zbiera podpisy pod listem do arcybiskupa. Prosi w nim o wstawiennictwo u papieża, by ten zdjął klątwę rzuconą na Bytom. Czy dzięki temu odmieni się los przeklętego miasta?
W centrum miasta straszą rozwalające się kamienice, kopalnie są zamykane, przybywa bezrobotnych. Depresje trapią mieszkańców. Niewiele zostało z dawnej świetności Bytomia, którego początki sięgają średniowiecza.
Wielu bytomian jest przekonanych, że to wina klątwy rzuconej na miasto w XIV w. Zrobił to biskup krakowski po tym, jak w 1367 r. miejscy rajcy kazali stracić dwóch duchownych.
- Coś wisi w powietrzu. Nie jestem przesądna, ale jak wytłumaczyć, że u nas nic nie wychodzi, że Bytom się nie rozwija. Wystarczy rozejrzeć się dookoła: same rudery, ludzie nie mają pracy, wszystkiego się odechciewa - wzdycha pani Małgorzata.
Sprawę wzięli w swoje ręce artyści. Hubert Czerepok w bytomskiej galerii Kronika stworzył inscenizację pt. Anatema. Jest ona częścią wystawy Architektura Intymna/Architektura Porzucona. Autor zbiera podpisy pod listem do arcybiskupa Damiana Zimonia, a w nim pisze o bolączkach, jakie trapią miasto. Prosi o wstawiennictwo u papieża Benedykta XVI o pomoc w unieważnieniu klątwy. Obok stolika, na którym wyłożono list, jest wąski, ciemny korytarz. W jego wnętrzu można usłyszeć głos wypowiadający klątwę po łacinie. To potęguje strach, poczucie osamotnienia. Jej tekst przetłumaczony na polski wisi na ścianie przy korytarzu. Czerepok, który mieszka w Zakopanem, o Bytomiu mówi: - Widać, że to miasto nie ma szczęścia. Gdy zaproszono go do udziału w wystawie, długo wertował różne materiały, związane z historią miasta. Trafił na artykuł o klątwie. - Historycy się spierają, czy rzucono ją na Bytom, czy została odwołana, a tymczasem wielu ludzi wierzy, że nadal działa - mówi.
Jak było naprawdę? Otóż to wcale nie była klątwa, ale interdykt, czyli zakaz odprawiania nabożeństw. Zniesiono go w 1711 r. - Papież Klemens XI nakazał bytomianom pokutę - musieli pościć, wyspowiadać się i złożyć jałmużnę. Nad wszystkim czuwał proboszcz - mówi prof. dr hab. Jan Drabina, badacz dziejów Bytomia.
Mieszkańcy miasta nigdy nie uwierzyli w zdjęcie klątwy. - Nawet ks. Józef Szafranek w jednym z pism nazwał Bytom przeklętą krainą - dodaje prof. Drabina. Zdaniem profesora ludzie wracają do klątwy za każdym razem, gdy miasto przeżywa kłopoty. O liście do arcybiskupa nie słyszał jeszcze.
- Co będzie, jeśli okaże się, że znowu trzeba będzie pokutować, by mieszkańcom Bytomia się powodziło? Na przykład nie jeść przez trzy dni w tygodniu - żartuje. Wierzy, że bytomianie sami mogą odwrócić los swojego miasta. - Wystarczy w to uwierzyć i zabrać się do roboty - mówi.
Wystawa Architektura Intymna/Architektura Porzucona trwa do 6 października.


Przecierają śląski szlak trzykołowy
Gazeta Wyborcza, Małgorzata Goślińska 2006.09.27
Niepełnosprawni pokazali się w środę na ulicach Katowic na rowerach. To finał projektu Ukierunkowani na sukces.
Damian Malik z Rudy Śląskiej chciał na komunię rower, ale dostał telewizor. Dziś ma 23 lata. Rok temu wreszcie spełnił swoje marzenie. Nie trzyma bicykla w domu, bo jest za duży. Z tyłu ma dwa szeroko rozstawione koła. Nie spotka się go pedałującego po mieście. Boi się ulicy. - Mam problem z równowagą, przewrócę się i o wypadek nietrudno. Wolę być w grupie - tłumaczy.
Cierpi na porażenie mózgowe. Dopiero w tym roku był na czterodniowej wycieczce rowerowej - ze Śląskim Stowarzyszeniem Edukacji i Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. To była część projektu Ukierunkowani na sukces. - Celem jest uświadomienie osobom niepełnosprawnym, że można spędzać czas na powietrzu, wyciągnąć ich z domu poprzez turystykę. Przekonaliśmy do tego siedmiu - mówi Joanna Zarzycka z Akcentu.
Przecierali szlaki dla innych. Ludzie, którzy mają problemy z chodzeniem, nie mogli pojechać. Akcent nie znalazł ośrodka, który by ich przenocował. Żaden nie był przystosowany do ich potrzeb.
Wczorajszy krótki rajd niepełnosprawnych z Urzędu Wojewódzkiego do Biblioteki Śląskiej pokazał również bariery, jakie rosną przed niepełnosprawnym cyklistą w mieście. - Wysokie krawężniki, za wąskie ścieżki rowerowe. Takiego szerokiego roweru nie da się minąć - wymienia Zarzycka. Akcent wywozi więc swoich turystów do parków, a to dodatkowe koszty, więc rzadkość.
Barierą jest też cena specjalnego roweru. Ten Damiana kosztował 2,5 tys. zł. Udało mu się zdobyć dofinansowanie, więc z własnej kieszeni wydał tylko 800 zł. Dla utrzymujących się z renty niepełnosprawnych to i tak cena zaporowa. Najlepszy dowód, że na wczorajszym rajdzie na własnych rowerach jechały tylko dwie osoby. - Największa bariera jest tu - Malik wskazuje głowę. - Najpierw trzeba zmienić mentalność, że niepełnosprawny nie połyka ludzi.


Święto śląskiej architektury
Gazeta Wyborcza, Tomasz Malkowski 2006.09.27
Przez trzy tygodnie śląscy architekci pokazywać będą swoje najlepsze dzieła, a na koniec przedstawią wizję Katowic. Wszystko w ramach Śląskich Dni Architektury.
Jeden dzień przewidziano na zwiedzanie - zobaczyć będzie można biurowiec Narodowego Banku Polskiego przy ul. Warszawskiej i budynek mieszkalny w Rudzie Śląskiej Halembie, który Robert Konieczny - jeden z najbardziej obiecujących architektów polskich młodego pokolenia - zaprojektował dla swoich rodziców. Obydwa budynki zdobyły ex aequo pierwszą nagrodę w konkursie na Najlepszą Architekturę Województwa Śląskiego 2005. Specjaliści docenili pomysł i wykonanie. Budynek przy ul. Warszawskiej przypomina kamienną twierdzę z imponującym atrium przykrytym szklanym dachem, a dom w Rudzie Śląskiej robi świetne wrażenie dzięki olbrzymim przeszklonym ścianom, posadzce żywicznej i drewnianej kapsule mieszczącej kuchnię i łazienkę. 7 października wszystkich chętnych po obydwu obiektach oprowadzać będą ich twórcy - Konieczny i Dieter Paleta.
Już dziś o godz. 18 w galerii architektury Stowarzyszenia Architektów Polskich przy ul. Dyrekcyjnej w Katowicach odbędzie się wykład poświęcony adaptacji największej kopalni w Zagłębiu Ruhry, gdzie powstało nowatorskie centrum design. Poprowadzi ten wykład Wojciech Trompeta, który od lat pracuje na Zachodzie. W piątek w galerii architektury przy ul. Dyrekcyjnej nastąpi uroczyste otwarcie Archibaru, czyli pierwszego architektonicznego baru na Śląsku. Organizatorzy obiecują oprócz dań i napojów strawę duchową w postaci wystaw i wykładów. W przyszłym tygodniu odbędzie się tu prezentacja najlepszych śląskich budowli i przestrzeni publicznych minionego roku. W czwartek 5 października w sali audytoryjnej ING Banku Śląskiego przy ul. Sokolskiej zaprezentuje się uznane irlandzkie biuro architektoniczne McCullough Mulvin Architects. Imprezę zamknie długo oczekiwane ogłoszenie wyników konkursu na projekt przebudowy ścisłego centrum Katowic. Będzie ono miało miejsce 16 października w Pałacu Ślubów w Katowicach.
- Śląskie Dni Architektury mają charakter otwarty, są adresowane nie tylko do architektów, ale do wszystkich mieszkańców. Chcemy przybliżyć współczesną śląską architekturę. Udowadniamy już od wielu lat, że śląscy architekci tworzą jedne z najciekawszych budynków w kraju - mówi Ania Pohl, menedżerka Galerii Architektury SARP i główna koordynatorka rozpoczynającej się dziś imprezy.
Informacje o Śląskich Dniach Architektury można też znaleźć pod adresem: www.sarp.katowice.pl.


Ruszają Górnośląskie Dni Dziedzictwa!
Gazeta Wyborcza, Tomasz Malkowski 2006.09.26
Pałace wielkich przemysłowców, zapomniany browar, wiekowy klasztor, stare huty i kopalnie, na co dzień niedostępne, już wkrótce otworzą swoje podwoje dla zwiedzających. Przez dwa tygodnie po najcenniejszych zabytkach regionu chętnych oprowadzać będą pasjonaci historii i profesjonalni przewodnicy.
Górnośląskie Dni Dziedzictwa wpisują się w politykę kulturalną Unii Europejskiej, kładącą nacisk na odkrywanie i wspieranie tożsamości regionalnej. Równolegle na całym kontynencie trwają Europejskie Dni Dziedzictwa. - To już druga edycja naszej imprezy. Rok temu Młodzież Górnośląska powołała ją do życia, chcieliśmy zaznaczyć obecność Śląska na mapie kulturalnego dziedzictwa Europy. Nasz pomysł spotkał się z dużym odzewem, teraz chcemy powtórzyć zeszłoroczny sukces. Pokażemy mieszkańcom obiekty, których jeszcze nie mieli szansy zobaczyć. Program jest bardzo bogaty, motywem przewodnim będą trzy żywioły: woda, ogień, para, bez których nie rozwinąłby się Górny Śląsk - mówi Karol Sikora z Młodzieży Górnośląskiej, koordynator projektu.
Będzie można zobaczyć m.in. Elektrownię Łaziska i Muzeum Energetyki w Łaziskach. Członkowie stowarzyszenia Gliwickie Metamorfozy oprowadzą po browarze Skobla w Gliwicach. Obiekt jest zazwyczaj zamknięty, więc zapowiada się nie lada gratka dla osób interesujących się historią browarnictwa. Oprócz tego członkowie stowarzyszenia przygotowali wystawę pamiątek birofilskich. Podobnie jak w zeszłym roku będzie można zwiedzić zabytkową Hutę Batory. Górnośląskie Dni Dziedzictwa to jedyna okazja, by zobaczyć stare hale i maszyny.
Program obejmuje praktycznie każde miasto. Ważnym punktem są obiekty sakralne, w tym kościoły ewangelickie, cmentarze żydowskie w Katowicach i Wielowsi, które są śladem wielokulturowości i różnorodności Górnego Śląska. Członkowie Stowarzyszenia Moje Miasto zapraszają na spacer po przedwojennych Katowicach, gdzie pokażą funkcjonalistyczne, awangardowe budynki. Nie zabraknie też atrakcji dla pasjonatów II wojny światowej. Pro Fortalicium, stowarzyszenie zajmujące się zabytkowymi fortyfikacjami, oprowadzać będzie po schronach i bunkrach m.in. w Chorzowie, Gostyniu i Dobieszowicach.
- Górnośląskie Dni Dziedzictwa mają aspekt edukacyjny. Przybliżamy mieszkańcom kulturowe dziedzictwo regionu, na temat którego wiedzą niewiele, bo w szkołach nikt o tym nie mówi. Poza tym sam proces organizacji GDD, realizowany na zasadzie wolontariatu, integruje pasjonatów i miłośników historii. Kulturalne dziedzictwo może więc być katalizatorem społeczeństwa obywatelskiego, tworzyć wspólnotę regionalną. Realnym efektem naszych działań jest zmiana wizerunku Górnego Śląska, który staje się bardziej atrakcyjny i intrygujący - mówi Jerzy Gorzelik, opiekun naukowy GDD i współorganizator z ramienia Ruchu Autonomii Śląska.
Górnośląskie Dni Dziedzictwa potrwają od 29 września od 10 października. Udział we wszystkich atrakcjach jest bezpłatny. Już w ten piątek odbędzie się uroczyste rozpoczęcie imprezy w czasie koncertu organizowanego przez Fundację dla Śląska. Muzyka Mozarta zabrzmi w dawnej hali maszyn elektrociepłowni Szombierki w Bytomiu, do której melomanów dowiozą spod dworca bezpłatne autobusy.


Więcej pieniędzy na leczenie na Śląsku
Gazeta Wyborcza, judy 2006.09.26
Śląski oddział NFZ dostanie w tym roku dodatkowo ponad 47 mln zł na leczenie. Szefowie oddziału już podzielili te pieniądze. Najwięcej - ponad 24 mln zł - dostaną szpitale. Po kilka milionów fundusz wyda na porady u specjalistów, rehabilitację i zaopatrzenie chorych w sprzęt ortopedyczny. 2,5 mln zł trafi do pracowni tomografii komputerowych, co powinno zwiększyć dostęp pacjentów do tego badania.


Kandydat do Oscara powstawał na Śląsku
Gazeta Wyborcza, Marcin Mońka 2006.09.26
Film Sławomira Fabickiego Z odzysku jest polskim kandydatem do Oscara. Część zdjęć do filmu realizowano w zeszłym roku na Śląsku i w Zagłębiu.
Z odzysku to historia pochodzącego z biednej, śląskiej rodziny 19-latka. Młody bohater zakochuje się w o wiele starszej Ukraince i pragnie jej oraz jej dziecku zapewnić legalny pobyt w Polsce. Pracuje w fabryce, jednak cały czas jest kuszony możliwością zarobku jako egzekutor długów. Akcję Z odzysku Fabicki (znany m.in. z filmu Męska sprawa, za który w 2002 roku otrzymał nominację od Oscara w kategorii film krótkometrażowy) osadził w ubogich, śląskich dzielnicach i w środowiskach młodzieży bez przyszłości.
Zdjęcia powstawały w zeszłym roku. Ekipa filmowa gościła w naszym regionie przez 15 kwietniowych dni. Pojawiła się w: Rudzie Śląskiej, Świętochłowicach Lipinach, Zabrzu, Bytomiu, Katowicach, Będzinie i Żelisławicach. Część zdjęć realizowano również poza Górnym Śląskiem i Zagłębiem - w Kędzierzynie-Koźlu i Łodzi.
Filmowcy bardzo dobrze wspominają pracę na Śląsku. - Zwłaszcza w Lipinach praca była specyficzna, choć te tereny bardzo przypominały mi łódzkie Bałuty. Nie mieliśmy tutaj jednak żadnych problemów. To były naprawdę twórcze dni - mówi Aleksandra Dudek z Opus Film, producenta Z odzysku.
W filmie zagrali też aktorzy śląskich scen, m.in.: Antoni Gryzik, Andrzej Warcaba, Wiesław Kupczak, Adam Baumann oraz Małgorzata Gadecka.
Gryzik, który kreuje w filmie rolę handlarza węglem Grubego, wspomina: - W jednej scenie przyjeżdżają do mnie młodzi ludzie, którzy chcą odzyskać ode mnie pieniądze. Mają mnie zaatakować. Przed akcją reżyser wziął na bok młodych aktorów i tłumaczył im, że chce mieć bardzo werystyczną bójkę. Jestem zawodowcem i wychodzę z założenia, że wszystko jest do ustawienia. Po pierwszym dublu też wziąłem ich na bok i mówię, że i ja potrafię przywalić. Nasza bójka musiała wyglądać bardzo naturalistycznie. Akcja działa się na hałdzie i pracy na planie przypatrywali się chłopcy z familoków. Po scenie przyszli do mnie i mówią: Ojciec, oni ci taki łomot spuścili. Jak chcesz, to my tu mamy całą grupę i tak ich zlejemy, że długo zapamiętają.
- Udział naszych śląskich aktorów w kolejnych filmach to wspaniała sprawa. Okazuje się, że z powodzeniem gramy i w teatrze, i w filmie oraz że często jesteśmy zauważani i rozpoznawani. Satysfakcja jest tym większa, że film trafi do Hollywood - dodaje Gryzik, który niedawno zagrał też w Czeka na nas świat Roberta Krzempka.
Nie wiadomo, kiedy obraz Z odzysku trafi na ekrany polskich kin. Film wiosną tego roku był już prezentowany na festiwalu filmowym w Cannes, a na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał nagrodę za zdjęcia.


Oneiron w Muzeum Górnośląskim
Gazeta Wyborcza, Łukasz Kałębasiak 2006.09.24
Sztuka grupy Oneiron gości w niemieckim Muzeum Górnośląskim w Ratingen. Niestety, na wystawie brakuje najważniejszej pracy artystycznego kwintetu, czyli tzw. Czarnych Kart W latach 60. XX w. katowickie podziemie artystyczne rozwijało się jakby na przekór nazwie - bliżej nieba. Centrum kultury alternatywnej na Śląsku było poddasze kamienicy przy ul. Piastowskiej w Katowicach - pracownia Andrzeja Urbanowicza i jego ówczesnej żony Urszuli Broll. To właśnie tam, podczas spotkań Urbanowiczów z Henrykiem Wańkiem, Zygmuntem Stuchlikiem i Antonim Halorem, narodził się Oneiron. Ta nieoficjalna grupa artystyczna, równocześnie klub dyskusyjny i miejsce samokształcenia, była w skali Śląska i Polski prawdziwym zjawiskiem. Wydawane przez Oneiron efemeryczne pisemka (Nowy Bezpretensjonalny Chaos w Obrazkach) czy organizowane surrealistyczne happeningi i akcje ożywiały szare życie kulturalne Katowic. Oneiron był wyjątkowy także dlatego, że zajmował się ezoterycznymi problemami. Do dziś na obrazach artystów Oneironu widać fascynacje okultyzmem, alchemiczną symboliką i buddyzmem.
Sztukę Oneironu poznał podczas jednej z wizyt w Katowicach Piotr Mrass, kustosz Oberschlesisches Landesmuseum (Muzeum Górnośląskim) w niemieckim mieście Ratingen. Tak powstała pokazywana tam teraz wystawa Oneiron. Ezoteryczna grupa artystyczna z Katowic, która później ma także trafić m.in. do czeskiej Ostrawy i Jeleniej Góry. Choć grupa działała do roku 1970, to dopiero pierwsza tak duża prezentacja jej osiągnięć.
Na wystawie Oneironu nie zabrakło obrazów malowanych przez jej członków i tzw. Szuflad Oneironu, czyli kaset wypełnionych tworzonymi przez nich magicznymi artefaktami. Niestety, wielkimi nieobecnymi są Czarne Karty, zwane także Leksykonem. To jedna z ważniejszych prac katowickiej grupy. Z pomysłu Urbanowicza powstało 30 kart o wymiarach 70x70 cm, nad którymi wspólnie pracowali członkowie Oneironu. Każda poświęcona była jednej literze alfabetu i zapełniona odpowiadającym jej symbolom. - Są to obiekty, w których najpełniej zrealizował się ten kilkuletni okres działalności grupy w Katowicach - twierdzi Waniek. Choć tworzą nierozerwalną całość, w Ratingen pokazano zaledwie kilka, które są własnością członków grupy. Większość ma w swoich zbiorach Muzeum Historii Katowic, które odmówiło jednak ich wypożyczenia. Powód: zły stan wymagający natychmiastowej konserwacji.
- Widziałem je w sierpniu i nic się z nimi złego nie działo - dziwi się Urbanowicz. Nie pomogły nawet dwie pisemne prośby z muzeum w Ratingen, które obiecywało specjalne traktowanie dzieł.
- Mamy opinię konserwatora, który stwierdził stan zużycia. Występują uszkodzenia mechaniczne i odpryski farby, zażółcenie w wyniku rozkładu celulozy. Nie wolno nam ich dalej wypożyczać i eksponować - argumentuje Jadwiga Lipońska-Sajdak, dyrektorka MHK. Karty Leksykonu trafią do warsztatu konserwatora dopiero pod koniec tego roku. Wcześniej nie było na to pieniędzy.
Urbanowicz i Waniek nie kryją rozczarowania. - Jest zasada, że muzea ze sobą współpracują. Jeśli tego nie robią, skazują się na czarną listę placówek kulturalnych - mówi Waniek.
- Chcemy zachować te karty dla przyszłych pokoleń, bo są prawdziwym osiągnięciem tej grupy. Moim statutowym obowiązkiem jest dbać o eksponaty - broni się Lipońska-Sajdak.
Wystawa Oneironu trafi także w przyszłym roku do Górnośląskiego Centrum Kultury.


Odkłamana historia w Katowicach
Gazeta Wyborcza, Anna Malinowska 2006.09.25
Katowickie Liceum im. Adama Mickiewicza po raz pierwszy zdecydowało się uczcić prawdziwą datę powstania. Położone w sercu Katowic LO im. Mickiewicza to jedna z najlepszych szkół w mieście. Powstało w 1871 r. jako niemieckie gimnazjum. Jego pierwszym dyrektorem był Ernst Mueller.
W PRL-u rodowód placówki nie podobał się władzom. Za datę powstania szkoły uznano moment, gdy stała się polska. Każde urodziny obchodzono we wrześniu. Teraz szkole zostanie przywrócona prawdziwa historia.
- Jej dzieje są takie jak dzieje miasta, w którym powstała - mówi Ewa Chorąży, dyrektorka liceum. - Szkoła była niemiecka aż do 1922 roku. W tym roku świętujemy jej 135-lecie.
Uczniowie nie czują się zdezorientowani z powodu zmiany daty powstania placówki. - Katowice były niemieckie, to jaka miała być szkoła? Tylko trochę śmiesznie brzmi, że Mickiewicza stworzyli Prusacy - śmieją się.
Dr Piotr Greiner, historyk, badacz Górnego Śląska: - Cieszę się, że wreszcie pokazujemy fakty. Trudno odcinać od siebie kawałki historii, które komuś się nie podobają. Oczywiście łatwo domyślać się, że w czasie kiedy szkoła była niemiecka, polscy uczniowie byli germanizowani. Z marnym jednak skutkiem, jeśli jej wychowankami byli np. Wojciech Korfanty czy Konstanty Wolny, późniejszy marszałek Sejmu Śląskiego. Dla mnie szkoła, mimo swojej prawdziwej genezy i tego, że stworzyli ją Niemcy, pozostanie jednym z symboli polskości.
135. urodziny Mickiewicz będzie obchodził 7 października, w sobotę. Uroczysta gala odbędzie się w Filharmonii Śląskiej.


Przygotowania Stadionu Śląskiego do ME
Gazeta Wyborcza, PAP 2006.09.22
Umowę w sprawie przygotowania Stadionu Śląskiego do finałów piłkarskich mistrzostw Europy w 2012 roku podpisali wczoraj przedstawiciele samorządu wojewódzkiego oraz Stadionu Śląskiego. Później podpisy pod dokumentem złożą reprezentanci federacji Polski i Ukrainy. Umowa określa m.in. warunki techniczne, jakie powinien spełniać stadion, oraz wymogi wobec infrastruktury wokół niego na dwa lata przed mistrzostwami, jeśli FIFA przyzna organizację EURO 2012 Polsce i Ukrainie.
Kilka dni wcześniej Sejmik Województwa Śląskiego przyjął uchwałę, wyrażająca wolę organizacji meczów na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Podpisanie tej umowy jest jednym z głównych wymogów stawianych przez PZPN, aby uczestniczyć w dalszej procedurze organizacyjnej. Obecnie Chorzów ze Stadionem Śląskim wraz z Krakowem znajduje się na tzw. rezerwowej liście PZPN-u. Akceptację związku uzyskały natomiast: Gdańsk, Warszawa, Wrocław oraz Poznań.


Śmierć Śląska w filmie Stecury
Gazeta Wyborcza, Marcin Babko 2006.09.22
Przez ostatni tydzień w Bytomiu, Zabrzu i Gliwicach powstawał film Zamach. - To historia o tym, że Śląsk umiera - mówi reżyser Ryszard Stecura.
- Od lat obserwuję to, co się dzieje na Śląsku. Widziałem, jak umiera huta w Zabrzu. Śląsk zmienia oblicze. Nie zawsze na takie, jak byśmy sobie życzyli - mówi mieszkający w Zabrzu reżyser, który napisał też scenariusz Zamachu. - To także rzecz o terroryzmie konsumpcji. Hipermarket jest symbolem wykreowanej przez media, współczesnej wizji świata - dodaje.
Film ma jednego bohatera. Stary hutnik Konrad Ordon (w tej roli Tadeusz Madeja) symbolizuje Śląsk, który odchodzi. Wali się cały jego świat, a nowego nie akceptuje. Spotykają go same nieszczęścia, o które obwinia hipermarket Ideal. Jego reklamy niemal go prześladują. Sklep zbudowano w miejscu, gdzie kiedyś stała huta, w której Ordon przepracował całe życie. - Ona była... jak matka - mówi w jednej ze scen. Ordon mieszka sam w starym domku. Jego jedynym towarzyszem jest pies Surówka. Ale gdy leży w szpitalu (spadł z drabiny, próbując sam naprawić dach), chuligani demolują mu dom i zabijają psa. Zostawiają po sobie puszki po piwie z logiem Ideal. Rozgoryczony Ordon idzie pod hipermarket z ładunkiem wybuchowym.
- Gram emocjami. Scen dialogowych jest tu mało. To narracja obrazem - mówi krótko o swojej roli w Zamachu 71-letni Madeja, znany m.in. z filmów Kazimierza Kutza (Sól ziemi czarnej, Perła w koronie).
Gdy przyjechaliśmy na plan filmu, kilkunastoosobowa ekipa pracowała akurat nad sceną, w której Ordon znajduje w koszu na śmieci zabitego psa. Jesteśmy na osiedlu starych parterowych domków hutniczych na ulicach Idy i Gajdy w Gliwicach. - Dziś takich domów nie ma już nigdzie - wyjaśnia wybór pleneru Kamil Wloczka, kierownik planu. Operatorzy to Bartosz Blaschke i Piotr Michalski. Kończy się ujęcie i charakteryzatorka mówi treserce psa, jakim środkiem najlepiej zmyć z sierści sztuczną krew. Dokoła ulotki hipermarketu Ideal. Nazwę wymyślił reżyser. Chwali pracę scenografów, którzy kilka dni wcześniej specjalnie zbudowali wnętrze fikcyjnego hipermarketu do sceny snu Ordona.
Zamach powstaje na potrzeby Programu 30 minut, który ma umożliwić młodym filmowcom debiut fabularny w profesjonalnych warunkach. Uczestnikami programu są młodzi reżyserzy, którzy nie mieli jeszcze okazji nakręcić filmu pełnometrażowego. Program zakłada powstanie rocznie 10 półgodzinnych filmów o tematyce współczesnej. Film Ryszarda Stecury zobaczymy na antenie TVP Kultura na początku 2007 roku.


Stara dzieje Śląska
Gazeta Wyborcza, Kazimierz Kutz 2006.09.22
Urząd Miasta Jastrzębie Zdrój sfinansował niezwykle ważną książkę i może służyć za przykład właściwego pojmowania roli samorządu gminnego. Książka nosi tytuł Zapomniany życiorys śląskiego powstańca, jej autorem jest Jarosław Mrożkiewicz, który zebrał i opracował pamiętnik Mikołaja Witczaka jr. [1898-1976], który był jednym z czołowych organizatorów konspiracji niepodległościowej na Górnym Śląsku jeszcze przed wybuchem I powstania śląskiego i w tym czasie związał się z grupą kadry dowódczej, która stanęła po przeciwnej stronie linii politycznej dyktatora Wojciecha Korfantego. Książka ma format A4, pisana jest gęstym drukiem i ma 250 stron. Jest co czytać! Mamy do czynienia z niezwykle wartościowym dokumentem, spisywanym przez autora przez 20 lat! Wszystko jest z pierwszej ręki, szczerze osobiste, radykalnie prawicowe i niepodległościowe. Nazwisko Mikołaja Witczaka jr. od powstań łączone było z głównym adwersarzem politycznym dyktatora [Korfantego], późniejszym wojewodą śląskim, Michałem Grażyńskim. Ten ostatni - wraz z Karolem Grzesikiem, Janem Wyglendą, Bronisławem Sikorskim i Józefem Witczakiem - stał za tzw. buntem Grupy Wschód i popierającej ją Grupy Południe. Mikołaj Witczak na krótko przed buntem został przez Korfantego mianowany jej dowódcą.
I już wtedy rozegrał się dramatyczny konflikt dwu stanowisk politycznych o stosunek do istoty powstania, a więc i przyszłego losu Górnego Śląska, a także bohaterów pamiętnika Witczaka. Buntownicy zmierzali do radykalnych działań zbrojnych, a Korfanty preferował działania dyplomatyczne. Na tym polegał konflikt. Ale dziś już wiemy, tak naprawdę chodziło o zamach stanu i wszystko zaczęło się z chwilą pojawienia się na Śląsku Michała Grażyńskiego. Są historycy, którzy dowodzą, że Grażyński był wysłannikiem Piłsudskiego [legionista!], który miał za zadanie zorganizowanie buntu przeciw Korfantemu, potem zawłaszczenie komitetów plebiscytowych - które podlegały Korfantemu - by przekształcić je w niższe instancje rządu narodowego na Śląsku. Oczywiście pod kontrolą Michała Grażyńskiego. Inaczej mówiąc, miał on na śląską glebę przeszczepić mit niepodległościowy Kongresówki i odsunąć Wojciecha Korfantego od władzy. Do tego zadania musiał namówić grupę miejscowych przywódców. To mu się udało. A więc już u zarania zapadła decyzja o pozbawieniu władzy śląskiego dyktatora, by w przyszłości Ślązacy nie mogli samodzielnie i niezależnie rozstrzygać o swoim losie. W ten czas Korfanty zaaresztował Grażyńskiego i zbuntowany sztab Grupy Wschód, wytoczył im wojskowy proces, który jednak został przerwany, bo aktywność Niemców wymuszała działania wojskowe.
W tym czasie właśnie lokować trzeba początek tragicznego losu Wojciecha Korfantego, zwłaszcza że Grażyński nigdy nie wybaczy mu aresztowania. Cywil Korfanty poważył się zhańbić mundur polskiego oficera, w dodatku oficera II Wydziału na misji specjalnej!
Autor pamiętników ma do Korfantego też stosunek nienawistny i obwinia go za przegrany plebiscyt. Pisze: Korfanty przegrał plebiscyt, co było poza tem również totalną polityczną osobistą plajtą Korfantego. O wyniku plebiscytu zdecydowali emigranci i nie będzie przesadą twierdzenie, że przysporzyli oni Szkopom co najmniej 300 tysięcy głosów. Mikołaj Witczak jr., pisząc te słowa, nie mógł wiedzieć, że Konferencja Pokojowa w Paryżu zgodziła się na udział w głosowaniu Ślązaków z całego obszaru Niemiec na wniosek Romana Dmowskiego, przewodniczącego polskiej delegacji! Prawda ta jest skrzętnie ukrywana. Jeśli więc połączymy wyreżyserowany rokosz Grażyńskiego w Grupie Wschód z wnioskiem Dmowskiego na konferencji w Paryżu, to stanie się jasnym, że mamy do czynienia z podwójną warszawską intrygą, w której Górny Śląsk traktowany był przedmiotowo.
Laboga, jest ona pouczającym przykładem - już wtedy! - myślenia historycznego w duchu braci Kaczyńskich. Odkrycie tej tradycji w pamiętniku Witczaka mogło się stać naturalnym impulsem wydania książki. Ale w oparciu o przytoczone fakty można dojść do wniosków szerszych, na przykład takich, że - być może - Józefowi Piłsudskiemu wcale nie zależało na Górnym Śląsku [był przecież germanofilem i pasjonowała go granica wschodnia] i być może wcale go nie chciał w granicach państwa, ale jako polityk wiedział, że na wszelki wypadek należy wyeliminować z gry przywódcę Ślązaków - jedynego polityka większego formatu. I to zadanie otrzymał do wykonania Michał Grażyński. Jak wiemy, poszło mu dobrze: po zamachu majowym - w nagrodę - zostaje komisarycznym wojewodą śląskim, Korfantego osadzono w twierdzy brzeskiej, a rybniccy komparsi Grażyńskiego awansują do rangi sanacyjnych notabli.
Zdaje się, że wszystkich uczestników tej sprawy łączyły nienawiść do Wojciecha Korfantego, sanacyjne awanse, a także późniejszy los emigracyjny. Mikołaj Witczak nie ukrywa w pamiętnikach nienawiści do Korfantego i oskarża go o kunktatorstwo, prywatę, uległość wobec aliantów, konszachty z Niemcami, a nawet o inspirację morderstw politycznych. Skąd my to znamy, tę kulturę insynuacji!
Korfantego zniszczono w mokotowskim więzieniu. Umiera w sierpniu 1939 roku, potem Niemcy napadają na Polskę i cała śmietana sanacyjna ze Śląska umyka w stronę Zaleszczyk, a poczciwi weterani powstań, z garstką harcerzy u boku, pukają się z Wehrmachtem po śląskich miastach. Michał Grażyński i jego rybnicka grupa trzymają się razem, docierają do Anglii, ale nie chcą ich w polskiej armii i jako przeciwników generała Sikorskiego lokują w obozie odosobnienia. Był to obóz specjalny dla oficerów bezetatowych lub nieprzydatnych do służby w miejscowości Rothesay, na wyspie Bute. Tam sanacyjni politycy przesiedzą parę lat. Witczak jr. nie pisze o tym okresie. Pomija go całkowicie. Wielka szkoda.
Według tego, co wiemy, Mikołaj Witczak jr. zostaje w końcu robotnikiem, zapisuje się do Związku Patriotów Polskich na terenie Anglii i zaczyna solidaryzować się z Rządem Jedności Narodowej w kraju. I staje się zwolennikiem poglądów lewicowych. Z końcem września 1945 roku pierwszym polskim statkiem wraca do kraju.
Statek nazywa się Katowice. W Gdyni wysiada z niego pierwszych sześciu emigrantów z Anglii. Pośród nich Mikołaj Witczak jr. Miał do czego wracać, bo z bratem Józefem byli właścicielami uzdrowiska Jastrzębie Zdrój, które założył ich ojciec, doktor Mikołaj Witczak, Wielkopolanin, który w 1888 roku przybył na Górny Śląsk, bo tu znalazł pracę.
Współtowarzysze Mikołaja Witczaka jr., dawni buntownicy Grupy Wschód, także wrócili do kraju, by - po krótkim okresie prosperity w Ludowej Ojczyźnie - odsiedzieć parę lat więzienia za dowodzenie powstańcami Grupy Wschód. Zabrano im majątki - jeśli je mieli - gnębiono ich i poniżano. Albowiem dla komunistów powstania śląskie były paskudnymi ruchami nacjonalistycznymi. I tak zamknął się ich patriotyczny los w guście niepodległościowym. Można dziś powiedzieć, że nikt nie wyszedł na tym interesie dobrze. Ani wielcy, ani mali; ani skaperowani, ani myślący niezależnie. Ale jest pytanie: jak dzisiaj, w zestawieniu z dramatami i tragediami pokolenia powstańców, mierzyć można wolę PIS-u upartyjnienia samorządów na Górnym Śląsku? Odpowiadam: to tylko epizod tego samego, starego scenariusza: cdn., jak pisało się na końcu odcinka powieści drukowanej w gazecie.
W późnych latach sześćdziesiątych los zetknął mnie z zacnym gronem rybnickich buntowników, tych, co dali uwieść się Michałowi Grażyńskiemu; byli moimi konsultantami od spraw powstańczych przy Soli ziemi czarnej. Ale nie był to film o nich.


Koniec tolerancji dla złomiarzy
Gazeta Wyborcza, Marcin Pietraszewski 2006.09.21
Śląskie prokuratury wypowiadają wojnę złomiarzom. Do tej pory ich sprawy umarzano z powodu niskiej społecznej szkodliwości czynu lub traktowano je jako wykroczenie. - Ci ludzie powodują zagrożenia katastrofami w ruchu lądowym i kolejowym i za to będą odpowiadali - zapowiada Leszek Goławski, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach.
Codziennie śląska policja otrzymuje kilkadziesiąt zgłoszeń o kradzieżach dokonanych przez złomiarzy. Ich łupem pada wszystko: znaki drogowe, studzienki kanalizacyjne, kable telefoniczne, szyny kolejowe, semafory i trakcja elektryczna. W samej tylko Dąbrowie Górniczej i Bytomiu zatrzymano w tym roku aż 345 złomiarzy.
- Co roku mamy tyle kradzieży kabli, ile we wszystkich pozostałych województwach razem wziętych - przyznaje Zbigniew Drohobycki, rzecznik prasowy Telekomunikacji Polskiej w Katowicach. Złomiarze po opaleniu izolacji kabla dostają za niego góra 200 zł. Jego ponowne położenie kosztuje już kilka tysięcy złotych. - Szkody idą w miliony - podkreśla Drohobycki.
Do tej pory prokuratury traktowały złomiarzy jak zwykłych złodziei i przedstawiały im zarzuty kradzieży. Większość z nich odpowiadała przed sądem grodzkim, bo ich czyn traktowano jak wykroczenie. Wymierzano im symboliczne kary grzywny lub umarzano postępowania z powodu niskiej społecznej szkodliwości czynu. Ukarani złomiarze kradli więc dalej.
Wczoraj łagodne traktowanie się skończyło. Prokuratura Apelacyjna w Katowicach wysłała do wszystkich jednostek w regionie wytyczną na temat odpowiedniego karania złomiarzy. Teraz wszystkie osoby złapane na kradzieży znaków drogowych, kabli, studzienek, szyn, semaforów czy trakcji elektrycznej odpowiedzą za spowodowanie zagrożenia katastrofą. Grozi za to kara do ośmiu lat więzienia, więc zatrzymani mogą trafić do aresztu.
- Działalność tych ludzi zagraża szeroko rozumianemu bezpieczeństwu, więc będą ścigani z całą stanowczością - zapowiedział wczoraj prokurator Leszek Goławski, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach. Przyznał, że do tej pory ten problem był marginalizowany.
- Jego prawdziwą skalę uzmysłowiliśmy sobie po informacjach z centrum zarządzania wojewody śląskiego - dodał rzecznik prokuratury. Teraz śledczy mają sprawdzać, czy osoby zatrzymane na takich kradzieżach nie występują już w sprawach prowadzonych w innych miastach.
Krzysztof Król, naczelnik śląskiego oddziału Straży Ochrony Kolei, jest zachwycony inicjatywą prokuratury. Przyznaje, że czasami jego ludzie czuli się bezsilni w walce ze złomiarzami. Jednego dnia ich łapali, a następnego znowu widzieli na torach. - To, że do tej pory nie wykoleił się jeszcze żaden pociąg pasażerski, zawdzięczamy ogromnemu szczęściu. Teraz trzeba zacząć mu pomagać - podkreśla Król.
Rzecznik Telekomunikacji również jest przekonany, że nowe przepisy zmniejszą wreszcie liczbę kradzieży. - Do tej pory były one napędzane przede wszystkim przez bezradność organów ścigania - stwierdził Drohobycki.


Rozmowa z reżyserem Michałem Rosą
Gazeta Wyborcza, Rozmawiał: Marcin Mońka 2006.09.20
Zabrzański reżyser Michał Rosa powrócił z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni z nagrodą specjalną jury i Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za film Co słonko widziało, który do kin trafi jesienią. Zdjęcia powstawały w zeszłym roku na terenie Śląska.
Marcin Mońka: Filmem Co słonko widziało powracasz na Śląsk...
Michał Rosa, reżyser: Po zrobieniu Ciszy, która w zamierzeniu była filmem o wartościach uniwersalnych, miałem wielka potrzebę powrotu do swoich korzeni. Nie chodzi tu bynajmniej o sam powrót na Śląsk, ale do swojego pierwszego filmu - Gorącego czwartku - i do takich najprostszych opowieści, aby troszkę odnaleźć siebie w sobie. Dlatego wróciłem z tymi opowieściami bardzo blisko ziemi i zadałem sobie pytanie, gdzie chcę ten film zrobić. Uzmysłowiłem sobie, że skoro powracam do swoich początków, to muszę powrócić zarazem do świata, który znam najlepiej, czyli na Śląsk. Dla mnie jest on nie tylko pojęciem geograficznym, ale przede wszystkim pewną krainą mitologiczną.
Jaki wobec tego jest ten Twój Śląsk, który przekładasz na język filmu?
- To Śląsk bardzo współczesny, daleki od Śląska folklorystycznego, daleki od Śląska znanego z filmów Kazimierza Kutza, które, żeby wszystko było jasne, bardzo lubię. Śląsk widzę zupełnie inaczej - może dlatego, że cały czas tutaj przebywam i obserwuję, że klasycznego Śląska już nie ma, a jego relikty funkcjonują na obrzeżach dużych miast.
Mój Śląsk jest klasycznym tyglem wielokulturowości, z całą masą ludzi, którzy przyjechali tutaj w latach 70. zarabiać pieniądze na życie. Mieszkają tu do dziś, wielu z nich straciło pracę i w tej perspektywie są podwójnie wydziedziczeni - nie tylko z pracy i ze swojego bytu na Śląsku, ale także ze swoich korzeni, od których się oderwali. Są podwójnie skrzywdzeni przez los, często zupełnie bezradni, i jest w nich wielkie poczucie niesprawiedliwości dziejowej. W ogromnej mierze to ludzie, którzy potrafią pracować jedynie w kopalni i przemyśle, i nawet ci z nich, którzy pracują, mają poczucie upadku pewnego statusu społecznego, który kiedyś w Polsce funkcjonował. Im jest z tym źle. I o tym, jak człowiekowi jest źle, a mimo to próbuje sobie z tym radzić, jest film Co słonko widziało.
Diagnozujesz sytuację swoich bohaterów?
- Zdecydowanie nie, raczej opisuję pewną rzeczywistość. Nie chciałbym opowiadać, że świat, który widzę za moimi oknami, jest światem złym i niedobrym, światem zimnego kapitalizmu. To diagnoza, która mnie kompletnie nie interesuje. W dodatku uważam, że jest nieprawdziwa. W tym świecie znajduje się grupa ludzi, która jest niezadowolona ze swojego bytu i swojego statusu w tym regionie, choćby dlatego, że jest pozbawiona pewnego backgroundu, jak inni Ślązacy, którzy mają tutaj choćby rodziny, zwykle silne i służące oparciem w trudnych momentach.
Co słonko widziało to duży projekt: obok pełnometrażowego filmu fabularnego powstały także trzy godzinne filmy dla telewizji...
- Szczęśliwie mogę powiedzieć, że są to zupełnie inne filmy, które mają zupełnie inne zakończenia. Film telewizyjny to historie trzech bohaterów: 12-letniego chłopaka, 18-letniej dziewczyny i dojrzałego mężczyzny. W kinie ich losy się przeplatają. Filmy telewizyjne są inne, mają różne sceny i nawet jeśli jednak pojawiają się te same ujęcia, to są inaczej sfotografowane.
Filmy telewizyjne będzie można zobaczyć po roku od kinowej premiery Co słonko widziało, która jest zaplanowana na październik.


Otwieranie kopalń blokuje Warszawa
Dziennik Zachodni, Jacek Bombor 2006.09.20
DZ dotarł do firm, które są poważnie zainteresowane wydobywaniem węgla w śląskich kopalniach, które kilka lat temu likwidowano. Problem w tym, że takie inwestycje są skutecznie blokowane przez Warszawę.
W czerwcu doszło do precedensu. Firma Eko-Plus z Katowic, która już w 2003 roku chciała wydobywać węgiel z jednej z bytomskich zamkniętych kopalń - Powstańców Śląskich - wygrała z resortem przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym w Warszawie!
WSA uchylił zaskarżone postanowienie ministra gospodarki z 2005 roku w sprawie nieudzielenia koncesji na wydobywanie węgla kamiennego.
- Czekamy teraz na nową decyzję, mamy nadzieję, że tym razem już nie będzie niekorzystna - triumfuje Mariusz Ornat, prezes firmy, z wykształcenia magister inżynier górnictwa.
- Szarpiemy się z Warszawą od 2003 roku, gdy po raz pierwszy wnieśliśmy o koncesję i zawsze było to walenie głową w mur. A teraz udowodniliśmy, że mamy rację. Nie można odmawiać udzielenia koncesji, nie mając rzeczowych argumentów - mówi Mariusz Ornat.
Sąd nie przyjął argumentów ministerstwa, że uzgodnienie wniosku, a następnie wydanie koncesji byłoby niezgodne z założeniami prowadzonej reformy górnictwa węgla kamiennego. Co teraz?
- Przygotowujemy nową decyzję - słyszymy w ministerstwie. Jednak wiadomo, że strategia dla branży, która jest jeszcze przed uzgodnieniami międzyresortowymi, nadal nie przewiduje zgody na takie decyzje.
Wiadomo też, że utrzymywanie niektórych złóż węgla często jest dla państwa nierentowne, ale dla prywatnych spółek może być opłacalne.
- U nas nie ma potężnej machiny administracyjnej, wszechobecnej biurokracji, zacofanego systemu organizacji pracy - dodaje Ornat.
- Nowe kopalnie będą po prostu konkurencyjne dla naszych kopalń - mówi nam nieoficjalnie jeden z wysoko postawionych urzędników ministerstwa gospodarki.
Paweł Poncyliusz, minister odpowiedzialny za resort, nie chce tego powiedzieć wprost, jest bardziej dyplomatyczny: - Powiedzmy, że z punktu widzenia dobra branży, takie inwestycje nie są dobrze widziane - mówi w rozmowie z DZ Poncyliusz.
W Czerwionce-Leszczynach do zlikwidowanej kopalni Dębieńsko chce się dostać z kolei firma Asana, powiązana z kapitałem hinduskim.
Wiceminister Paweł Poncyljusz odpowiedzialny za branżę górniczą przyznaje, że przedstawiciele różnych firm pielgrzymują do niego w sprawie otwarcia nowych kopalń. Zna sprawę Eko-Plusa z Katowic, mówi też o wizytach innych przedsiębiorców.
- Przedstawiciele Asany byli u mnie chyba w kwietniu, inna firma planuje podobne inwestycje także na Dolnym Śląsku, co chwila ktoś się pojawia - przyznaje.
Dlaczego resort nie chce się zgodzić na takie inwestycje? - Od lat w Polsce mamy problem z nadwyżką produkcji węgla. I od lat kolejne rządy nie potrafią sobie z tym poradzić - argumentuje. W najnowszej strategii prognoza zużycia węgla w kraju na lata 2006-15 wskazuje na spadek z 80 do 76 mln ton rocznie. Wydobycie zmniejszy się natomiast z 97 do 92 mln ton w 2015 r.
Spółka Eko-Plus z Katowic stara się o możliwość wydobywania węgla ze złoża byłego Zakładu Górniczego Bytom I (czyli byłej kopalni im. Powstańców Śląskich). Szefa firmy, Mariusza Ornata, śmieszą argumenty o rzekomej konkurencji dla państwowych kopalń i pojęciu nadprodukcji.
- To przecież problem przedsiębiorcy, czy sprzeda swój towar, czy nie.
My chcemy się dostać do kopalni, która choć zamknięta, nadal posiada podziemną infrastrukturę. Jest wypompowywana z niej woda, by chronić sąsiednie kopalnie. Rocznie utrzymanie tego kosztuje miliony. To olbrzymie marnotrawstwo. My tam wejdziemy i zatrudnimy ludzi - mówi. - W normalnym kraju ministrowie sami przychodziliby do mnie, bym coś z tym zrobił. U nas jest inaczej.
Konkurencja? My chcemy wydobywać 200-300 ton na dobę. To jak wydobywanie wiadrem wody z morza - mówi Ornat. - Chcemy wydobywać węgiel gruby, takiego na rynku obecnie brakuje. Jest jedno złoże pod hałdą, z dala od planowanej autostrady, co nam zarzucano - mówi Ornat.
Z szacunków firmy wynika, że przygotowanie pokładu kosztowałoby około 1-2 mln złotych. Zatrudnienie mogłoby sięgnąć 100 osób.
W ministerstwie z kolei argumentują, że wydobycie na tak trudnym terenie tak małej ilości węgla byłoby po prostu nieopłacalne.
A tymczasem fedrująca od 2002 roku w Zabrzu pierwsza w Polsce prywatna kopalnia Siltech wydobywa mało, ale ma się całkiem dobrze.
Bój firmy o otwarcie złoża trwa od 2003 roku. Wtedy przeszkód w otwarciu złoża nie widział samorząd w Bytomiu, ale sprawa utknęła w Warszawie. Władze Bytomia zdają sobie sprawę, że gdyby była możliwość uruchomienia prywatnej kopalni, byłaby to szansa dla wielu bezrobotnych.
- Jednak tak naprawdę jako gmina mamy incydentalny wpływ na podejmowanie takich decyzji. Wszystko dzieje się na szczeblach ministerialnych - wyjaśnia Jacek Wicherski, rzecznik Bytomia.
Jerzy Markowski, były senator, obecnie dyrektor kopalni Budryk przypomina, że również za jego kadencji zgłaszali się do niego przedstawiciele spółki Eko-Plus.
- Pamiętam, że lobbowali wśród parlamentarzystów, aby pomogli im przekonać ministerstwo co do zmiany niekorzystnej decyzji - mówi.
Pojawił się wtedy opór związków zawodowych.
- No bo z jednej strony ministerstwo zamyka kilka kopalń, a nagle pojawia się ktoś, kto jednak chce wydobywać. Nie rozumieli tego - przypomina Ornat.
W kwietniu 2005 podczas posiedzenia Zespołu do Spraw Monitorowania Przebiegu Restrukturyzacji Górnictwa Węgla Kamiennego omówiono również kwestię udzielenia koncesji spółce EKO-PLUS Sp. z o.o. na wydobywanie węgla ze złoża Bytom I. Zespół negatywnie odniósł się do możliwości uzgodnienia przez ministra gospodarki i pracy wniosku o koncesję firmy EKO-PLUS.
Na początku walki o uruchomienie kopalni jest firma Asana, ściśle powiązana z hinduskim właścicielem, zajmująca się handlem surowcami w całej Europie. Asana chce dobrać się do złóż zlikwidowanej w 2000 roku kopalni Dębieńsko w Czerwionce-Leszczynach. Zamknięcie kopalni było ciosem dla całej gminy.
- Rok wcześniej mieliśmy 1300 bezrobotnych, w 2000 roku już 1770, a w 2001 aż 2100 - wylicza Irena Woźnica, sekretarz gminy.
Nic dziwnego, że miasto chce pomóc Asanie zrealizować zamysł.
- Powołaliśmy nawet specjalną komisję, która ma monitorować sprawę - mówi Piotr Ignacy, wiceburmistrz Czerwionki-Leszczyn. I zdradza:
- Reaktywacją Dębieńska są także zainteresowane inne firmy, z branży górniczej - wyjaśnia Ignacy.
Jerzy Markowski był obecny na jednym ze spotkań z Asaną.
- Oni planują małe wydobycie, na potrzeby koksowni, którą chcą tam stworzyć. To trudny teren, nie wiem, czy będzie się to opłacało - powątpiewa Markowski.
W Asanie prostują, że koksownia, owszem, jest w planach, ale kopalnia to priorytet. - Wystąpiliśmy do Kompanii Węglowej o wzięcie terenów kopalni w leasing. Czekamy na odpowiedź. Politechnika Śląska przygotowuje nam opracowanie z którego dowiemy się, ile trzeba będzie wydobywać, by się opłacało. W grę wchodzi 800-900 tys. ton rocznie- mówi Robert Duczek, pełnomocnik firmy w Polsce. - Tam leży najlepszy węgiel.
Przyznaje, że do tej pory klimat polityczny nie pozwalał na takie inwestycje, ale ma nadzieję, że wkrótce to się zmieni. Wie, że strategia ma zablokować możliwość otwierania prywatnych kopalni.
- Ale z drugiej strony jest tam mowa o szybkiej prywatyzacji m.in. JSW. Gdy część sektora będzie sprywatyzowana, ministerstwo nie będzie mogło tak otwarcie blokować prywatnych inicjatyw w górnictwie, bo to typowe działania antykonkurencyjne. Poza tym pomogą naciski z Unii Europejskiej - ma nadzieję Robert Duczek.
Tego nie wyklucza nawet sam minister: - Likwidacja kopalni to nie znaczy, że nie będzie można tam wrócić. Może za 15-20 lat będzie stworzona taka możliwość - mówi tajemniczo Paweł Poncyljusz.


Pożegnanie Tiele-Wincklerów
Gazeta Wyborcza, kapi 2006.09.19
Przed powrotem do Niemiec Tiele-Wincklerowie ujawnili, że obawiali się wizyty na Śląsku. - Wrócimy tu znowu, żeby pokazać wszystko dzieciom i wnukom - mówiła ze łzami w oczach Fryderyka, małżonka barona Clausa-Petera von Tiele-Wincklera.
Rodzina Tiele-Wincklerów, potomków Franza Wincklera, jednego z założycieli Katowic, przebywała na Śląsku od piątku. Uczestniczyła w 150. rocznicy położenia kamienia węgielnego pod budowę ewangelickiej katedry w Katowicach, zwiedziła dawne dobra rodowe w Mosznej i Miechowicach, wczoraj obejrzała zbiory Muzeum Historii Katowic i spotkała się w Urzędzie Miasta z prezydentem Piotrem Uszokiem. - Nie można budować przyszłości bez przeszłości - mówił Uszok.
Tiele-Wincklerowie z wizyty byli zadowoleni, chociaż przyznali, że obawiali się, jak zostaną przyjęci. - Mieliśmy bardzo mało wyobrażeń o tym, jak wygląda Górny Śląsk. To był też strach przed tym, co może nas spotkać w Katowicach. Ale cieszymy się, że przyjechaliśmy, już teraz jesteśmy spokojni. Wrócimy tutaj - mówiła baronowa Fryderyka na pożegnalnym spotkaniu.


Międzynarodowa wycieczka po Śląsku
Gazeta Wyborcza, Tomasz Malkowski 2006.09.19
Pod koniec sierpnia na Śląsku gościła młodzież z dwóch regionów przemysłowych: Nord Pas de Calais i Północnej Nadrenii-Westfalii. Razem z rówieśnikami z Polski fotografowali zabytkowe kopalnie i huty. Efektem ich pracy była wystawa w Szybie Wilson.
Szczyt Młodzieży Regionalnego Trójkąta Weimarskiego w tym roku dotyczył przyszłości regionów industrialnych. Nieprzypadkowo, bo to właśnie charakter przemysłowy łączy poszczególne regiony. Każdy kraj reprezentowało 15 młodych osób. Francuzi, Niemcy oraz Polacy spędzili wspólnie siedem dni. Mieszkali w jednym budynku, razem wykonywali zadania w ramach warsztatów integracyjnych, wspólnie zwiedzali zabytki przemysłowe Górnego Śląska. Dla większości z nich był to pierwszy kontakt z trudną rzeczywistością regionu, który jest w trakcie przeobrażeń społeczno-gospodarczych.
Philippe: Ślązacy, uwierzcie w siebie
Dla studenta z Lille przyjazd do Polski był jak cofnięcie się w czasie. - Nasz region miał identyczne problemy. Też mieliśmy okres wyburzeń, kiedy całe połacie dzielnic wyglądały jak po wojnie. U nas skończyło się to na początku lat 90. Udało się nam pokonać problemy, także z pomocą Unii Europejskiej - opowiada Philippe Vanderpotte.
Największe wrażenie zrobił na nim zjazd do podziemnego chodnika w kopalni Królowa Luiza. Nie spodziewał się aż tak dużego przeżycia. - Po raz pierwszy mogłem zobaczyć, jak naprawdę wygląda praca górnika. Niedaleko mojego domu jest podobne muzeum górnictwa, ale dopiero w Polsce mnie to zainteresowało - mówi Philippe.
Francuza zaskoczyły też życzliwość i gościnność Ślązaków. Zauważył, że jednocześnie są oni pesymistami.
- Po kopalniach oprowadzali nas byli pracownicy, którzy mieli ogromną wiedzę. Widać, że kochają swoje dawne miejsca pracy. Ale przebijał przez nich smutek. Ślązacy nie wierzą, że mogą odmienić swój region. Ciągle narzekają a jest tu tyle możliwości rozwoju - mówi Philippe.
Na wystawie powiesił swoje zdjęcia z kopalni Rozbark, zafascynowały go zwisające z sufitu łaźni łańcuszki.
Sabrina: Brakuje centrów kulturalnych
Uczennicy z Duisburga Polska do tej pory nie kojarzyła się najlepiej. Myślała, że to brudny i ponury kraj. - Na miejscu przekonałam się, jak bardzo się myliłam. Byliśmy w centrum handlowym na terenie dawnej kopalni. Nasza wystawa odbyła się w budynku cechowni przemienionym w galerię. To znak, że Śląsk się zmienia. Taką Polskę zabiorę ze sobą do domu - mówi Sabrina Oess.
Nie podobały jej się rozsypujące budynki przemysłowe. - W Niemczech, jak zamykano hutę czy kopalnię, to od razu wyburzano niepotrzebne budynki, zostawiając tylko te najcenniejsze. Zamienia się je na centra kulturalne - opowiada Sabrina. Najlepiej czuła się na Giszowcu. Miasto-ogród urzekło ją klimatem, spokojem i kameralnością.
- Najbardziej podobało mi się centrum kulturalne w parku [dom kultury, dawna Karczma Śląska - przyp. red.]. Pięknie odrestaurowane, z wielka salą balową, z drewnianą konstrukcją stropu. W parku spotkałam mnóstwo ludzi, każda ławka była zajęta. Widać, że wszyscy lubią tam przychodzić. Nie zapomniano nawet o placu zabaw dla dzieci. Czemu wszystkie osiedla robotnicze na Śląsku tak nie wyglądają? - dziwi się Niemka.
Najlepsze zdjęcia zrobiła pod ziemią, w chodniku górniczym. Są trochę rozmazane, bo, jak mówi, naprawdę się bała.
Jadwiga: Zabytki znikają na naszych oczach
W polskiej grupie znalazło się kilka studentek architektury. Jedną z nich jest Jadwiga Ozgowicz z Gliwic. - Wysłałam swoje zgłoszenie na szczyt, bo liczyłam, że dowiem się czegoś więcej o Śląsku - mówi Jadwiga.
Jej rodzina pochodzi ze wschodnich kresów. Zawsze uważała się za osobą trochę spoza Śląska, chociaż urodziła się w Rudzie Śląskiej. - Nie zawiodłam się, dotarłam do miejsc kompletnie mi nieznanych - opowiada Ozgowicz.
Największe wrażenie zrobiły na niej olbrzymie budynki elektrociepłowni w Szombierkach oraz kopalnia Rozbark. Oba obiekty uwieczniła na zdjęciach.
- Na Rozbarku był kompletny chaos, pełno śmieci. W łaźni podłoga była wysłana starymi ubraniami. Przecież zakład jest zamknięty, skąd te ubrania? To był pierwszy dzień naszej wycieczki, Francuzom i Niemcom szczęki opadły. Dopiero po kilku dniach już się przyzwyczaili do naszych klimatów. Do destrukcji i totalnej anarchii - opowiada Jadwiga.
Podczas zwiedzania Śląska poprzemysłowego młodzi ludzie często widzieli złomiarzy, rozbierających co się da.
- Napis nad wjazdem do kopalni Rozbark uchwyciłam przypadkowo na zdjęciu. Jak przejeżdżaliśmy kilka dni później, już go nie widziałam. Mamy mnóstwo zabytków, ale to nie znaczy, że mamy pozwolić, by je nam rozkradali w biały dzień - mówi Polka. Jest na V roku studiów i właśnie przymierza się do pracy magisterskiej. Po tym, co zobaczyła, jest pewna, że tematem jej dyplomu będzie adaptacja budynku poprzemysłowego.


Tiele-Wincklerowie na Śląsku
Gazeta Wyborcza, Katarzyna Piotrowiak 2006.09.18
Hrabia Hubert von Tiele-Winckler wybrał się w poniedziałek w podróż sentymentalną po dawnych włościach rodowych. Znalazł biurko dziadka, sekretne miejsca z dzieciństwa, zobaczył też dziury po kulach, jakie Sowieci zostawili w postumencie założyciela rodu.
Hubert von Tiele-Winckler odwiedził w poniedziałek m.on. zamek w Mosznej, gdzie spędził dzieciństwo Wizyta nestora rodu, tytułowanego panem na Katowicach, Miechowicach i Mosznej, trwała 24 godziny. - Mam ważne terminy - mówił, pytany dlaczego tak krótko. Udało mu się jednak sporo zobaczyć. Przed południem zjawił się w zamku w Mosznej na Opolszczyźnie (obecnie Centrum Terapii Nerwic). Opowiadał, że tutaj spędził szczęśliwe dzieciństwo. Witał się z każdym pracownikiem, który pojawił się w jego pobliżu, wyglądał przez okna, dotykał mebli, naciskał na każdą klamkę, po raz pierwszy... zobaczył zamkową kuchnię. Kiedy odnalazł biurko dziadka, nie zajął jego krzesła, tylko usiadł w pobliżu.
Jego młodszy brat baron Claus-Peter dokumentował wizytę aparatem fotograficznym. - Więcej nas łączy, niż dzieli - powtarzał hrabia słowa księdza Tadeusza Szurmana, biskupa diecezji katowickiej Kościoła ewangelicko-augsburskiego. Zapamiętał je z listu zapraszającego go do Polski w 150. rocznicę położenia kamienia węgielnego pod budowę ewangelickiej katedry w Katowicach. Przyznał, że te słowa go urzekły, dlatego postanowił przyjechać. - Ten rok zaznaczę jako jeden z najważniejszych w kalendarzu swojego życia - dodał.
Na Śląsku nie było go 61 lat, dobrze jednak zapamiętał miejsca z dzieciństwa. Przechadzając się główną aleją, z lekko pochyloną głową i rękami założonymi do tyłu, odkrył znaną mu dziuplę z nietoperzami. Opowiadał o wycieczkach kajakami, zbiorniku na wodę schowanym w wielkiej wieży i nieistniejącej już łaźni.
Przy pomniku swojego imiennika, Huberta von Tiele-Wincklera, założyciela rodu, zauważył dwie dziury po sowieckich kulach. Zmartwił się, że z postumentu zniknęła figura. - To się stało w latach 50. Nikt jednak nie wie, w jakich okolicznościach został usunięty i gdzie się podział - tłumaczył Teodor Wilk, przewodnik.
Kilka godzin spędził w Bytomiu Miechowicach, gdzie z posiadłości rodowej pozostały zaledwie ruiny. Był również w domku matki Ewy, która w XIX wieku założyła zgromadzenie pomagające ubogim, starcom i dzieciom. Jego filie tworzyła na całym świecie. - Głównie w Chinach i Indiach. Wszystkie sama wizytowała - mówiła siostra Marta.
Wieczorem hrabia odleciał do Niemiec. Kim jest? Czym się zajmuje? Niewiele o sobie mówi. - Pracowałem u armatora, tak jak mój brat. Zajmowałem się rozładunkiem statków na nabrzeżach portowych - tłumaczył.
Powiedział, że z wizyty jest zadowolony i smutny. - Smutny, bo to, co widziałem, było piękne. Znowu byłem w domu i muszę go opuścić - mówił.
Hrabia Hubert i baron Claus-Peter to czwarte pokolenie potomków Franza Wincklera, sztygara, a później przedsiębiorcy górniczego, który dzięki ożenkowi w 1839 roku z bogatą wdową Marią Aresin-Domes z Miechowic został właścicielem rozległych dóbr i majętności. Był jednym z założycieli Katowic, które kupił za 84 tys. talarów. To on z małej wioski przekształcił je w miasto.


Niezwykły spektakl w dawnej hucie
Gazeta Wyborcza, Marcin Mońka 2006.09.18
Na terenach dawnej Huty Kościuszko powstaje spektakl dedykowany ofiarom styczniowej tragedii na terenie MTK. Zaproszenie do pracy nad projektem przyjęli wybitni polscy aktorzy.
Przedsięwzięcie reżyseruje Jolanta Ptaszyńska, śląska reżyserka i poetka, laureatka Paszportu Polityki za wielkie widowisko De Aegypto. Teraz powraca do dużej formy po ponad 10 latach. Jej najnowsze przedsięwzięcie to adaptacja telewizyjna Antologii Spoon River amerykańskiego poety Edgara Lee Mastersa, opowiadającej o zmarłych spoczywających na cmentarzu Spoon River. W oryginale historii umarłych jest 244, realizatorzy przestawienia wybrali kilkadziesiąt. - Dokonaliśmy wyboru postaci tak, aby były powiązane losami albo tematem. Choć opowiadamy o świecie umarłych, staram się spektakl prowadzić w optymistyczną stronę, w stronę światła - deklaruje Ptaszyńska.
Lee Masters bywa nazywany Balzakiem poezji ze względu na powieściowy rozmach swoich utworów. Opisuje bohaterów jednego miasteczka, których losy się zazębiają. Każdy opowiada swoją historię, każda jest inna, choć wszystkie mają uniwersalny charakter. - I wszyscy możemy się w nich odnaleźć. To wdzięczny temat dla nas i dla aktorów, ponieważ możemy wydobyć wszystkie tony, które w tym poemacie są zawarte. Obok tekstów biograficznych umieściliśmy także filozoficzne, które wypowiada narrator - deklaruje reżyserka.
Spektakl, który powstaje dla Programu 1 Telewizji Polskiej, jego twórcy chcą zadedykować ofiarom styczniowej tragedii na terenie MTK. - Nie można znaleźć lepszego tematu do takiego nawiązania - opowiada Ptaszyńska. Realizatorzy do współpracy zaprosili całą plejadę aktorskich sław, m.in.: Joannę Szczepkowską, Joannę Żółkowską, Olgierda Łukaszewicza, Jana Englerta, Zbigniewa Zapasiewicza, Jerzego Radziwiłowicza, Krzysztofa Globisza, Jana Peszka czy Radosława Pazurę.
- To piękna inicjatywa, pod którą od razu podpisałam się obiema rękami. Choć utwory Lee Mastersa poznałam dopiero podczas przygotowań do spektaklu, byłam nimi zachwycona: to prosto opowiedziane historie z wielką głębią sensów. W spektaklu gram dość wstrętną kobietę - mówi Żółkowska, która kreuje postać Pani Pantierowej.
Do pomysłu bardzo zapalił się również Radosław Pazura. - Fantastyczne jest to, że jest tekst, który może oddać ogrom tej tragedii. Mówi o tym, jak wielką tajemnicą jest życie, które czasami jest nam trudno objąć. Jestem osoba wierzącą i po tej tragedii codziennie modliłem się za osoby, które wówczas zginęły. To przedsięwzięcie spadło mi jakby z nieba. Myślę o mojej roli trochę w kategoriach nagrody. Gdy przeczytałem tekst, to aż mnie dreszcz przeszedł - opowiada Pazura.
Wszystkie zdjęcia powstają na terenie Huty Kościuszko. - Pomysł na zdjęcia w tym miejscu podsunął operator Adam Sikora, który jest wielbicielem takich miejsc. To znakomite miejsce nie tylko ze względu na jego plastyczność. Te ruiny tworzą specyficzne miasteczko - mamy więc gotowe Spoon River, mamy niesamowite połączenie pleneru i wnętrza - mówi Ptaszyńska.
Spektakl Umarli ze Spoon River zobaczymy w Telewizji Polskiej 1 listopada.


Powrót barona po latach
Gazeta Wyborcza, Jacek Madeja 2006.09.15
Po raz pierwszy, po 61 latach, na Śląsk przyjeżdżają potomkowie Franza Wincklera, założyciela rodu Tiele-Winckler. W niedzielę przybędzie pan na Katowicach, Miechowicach i Mosznej.
Baron Claus-Peter von Tiele-Winckler wraz z żoną przybył wczoraj do Katowic popołudniowym ekspresem z Berlina. - To moja pierwsza wizyta nie tylko w Katowicach, ale i w Polsce - nie ukrywał wzruszenia, wysiadając z pociągu. - Najbardziej cieszę się, że wreszcie po latach będę mógł zobaczyć pałac w Mosznej, gdzie jako dziecko mieszkałem do piątego roku życia.
W 1945 r. rodzina Tiele-Winckler musiała uciekać do Niemiec. Po wojnie baron był menedżerem w firmie armatorskiej, która zajmowała się ruchem statków przez Kanał Kiloński. - Część z nich to polskie statki i to chyba jedyny kontakt z waszym krajem - żartuje Claus-Peter von Tiele-Winckler, dziś już stateczny emeryt.
Baron jest w czwartej linii bezpośrednim potomkiem Franza Wincklera, jednego z założycieli Katowic. - Winckler był typowym ucieleśnieniem amerykańskiego snu - od pucybuta do milionera, choć w realiach śląskich raczej od górnika do magnata przemysłowego - opisuje jego karierę dr Arkadiusz Kuzio-Podrucki, historyk, biograf rodu Tiele-Winckler.
Syn ubogiego niemieckiego chłopa na Górny Śląsk przywędrował za chlebem. Tutaj rozpoczął pracę jako sztychmistrz w kopalni Ferdynand. Równocześnie uczył się na sztygara w elitarnej szkole górniczej w Tarnowskich Górach. Winckler szybko dorobił się niemałej fortuny nie tylko dzięki własnej przedsiębiorczości, ale także przez korzystne małżeństwo z bogatą wdową. W ciągu kilku następnych lat był już właścicielem dóbr rycerskich Miechowice, miasta Mysłowice, 13 kopalń węgla (w następnych 49 był udziałowcem), 15 kopalń galmanu, 7 hut żelaza i 6 cynku. W 1839 r. za sumę 84 tys. talarów kupił wieś Katowice, gdzie przeniósł zarząd swoich dóbr.
Na jego czele postawił przyjaciela ze szkolnej ławy Friedricha Wilhelma Grundmanna. Ten razem ze swoim zięciem Richardem Holtze skutecznie zabiegał o nadanie miastu praw miejskich i budowę linii kolejowej. - Katowice powstały dzięki wizji i współpracy całej trójki. Gdyby nie oni, być może stolica regionu dziś byłaby w Bytomiu, Mysłowicach czy Rudzie Śląskiej, a Katowice byłby tylko dzielnicą innego miasta - mówi dr Piotr Greiner z Uniwersytetu Śląskiego.
Kolejni przedstawiciele rodu (po małżeństwie córki Wincklera z porucznikiem Hubertem von Tiele) Tiele-Wincklerów aż do 1945 r. byli związani z Górnym Śląskiem. Ufundowali katedrę ewangelicką (najstarszą murowaną świątynię w mieście, nazywaną tak przez wiernych, ponieważ administruje nią biskup) i katolicki kościół Mariacki. Przekazali także ziemię pod budowę katowickiej katedry Chrystusa Króla. Pod koniec XIX w. swoje rodzinne gniazdo z zamku w Miechowicach przenieśli do pałacu w Mosznej, który przebudowali w imponującą rezydencję o 365 pokojach i 99 wieżach.
Przedstawiciele jednego z najznamienitszych katowickich rodów przyjechali na zaproszenie biskupa diecezji katowickiej Kościoła ewangelicko-augsburskiego ks. Tadeusza Szurmana. Jutro wezmą udział w uroczystościach związanych ze 150. rocznicą położenia kamienia węgielnego pod budowę ewangelickiej katedry w Katowicach. - To jeden z najznamienitszych rodów w mieście. Szkoda, że jedynymi pamiątkami po nich są herby na witrażach w naszej katedrze - mówi bp Szurman.
W niedzielę wieczorem do Pyrzowic przyleci senior rodu hrabia Hubert von Tiele-Winckler, brat Clausa-Petera. To właśnie on odziedziczył oficjalny tytuł pan na Katowicach, Miechowicach i Mosznej.
W czasie pobytu arystokraci spotkają się z prezydentem Katowic. Wezmą także udział w promocji książki dr. Kuzio-Podruckiego Tiele-Wincklerowie, magnaci węgla i stali. Wizyta potrwa do wtorku.


Osiem milionów na żeglugę po kanale
Gazeta Wyborcza, Tomasz Głogowski 2006.09.15
Już niedługo po Kanale Gliwickim będą pływały barki z węglem i statki turystyczne.
Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej w Warszawie wysupłał właśnie 8 mln zł na przygotowanie planów rozbudowy Kanału Gliwickiego. Choć już program restrukturyzacji górnictwa zakładał, że rzeką będzie transportowany węgiel do Wrocławia, a stamtąd do portu w Szczecinie, kanał do dziś nie jest w pełni żeglowny. Są miejsca, gdzie dalej jest po prostu za wąski i za płytki.
Obecnie przez śluzy mogą przedostać się jedynie barki o pojemności do 500 ton. Gdyby jednak śluzy zostały rozbudowane, mogłyby po nim pływać barki do 1000 ton. Dziś kanałem i Odrą spławia się rocznie około 700 tys. ton surowców i towarów, po remoncie można byłoby transportować do 4 mln ton, a po rozbudowie - jeszcze więcej.
Przez ostatnie lata kanał był dofinansowywany z programu Odra 2006. Dostał już 10 mln zł, ale to kropla w morzu. Na modernizację potrzebuje jeszcze 80 mln zł.
Wicewojewoda śląski Wiesław Maśka przekonuje, że część pieniędzy mogłyby wyłożyć spółki węglowe - Katowicki Holding Węglowy i Kompania Węglowa.
Sprawą bardziej zainteresowany wydaje się być katowicki holding, który niedawno kupił nawet port rzeczny w Cigacicach (Lubuskie) i chce transportować węgiel barkami, przede wszystkim do Niemiec.
Szefowie KHW obliczyli, że po modernizacji Kanału Gliwickiego transport węgla byłby tańszy niż koleją i to o jakieś 2 euro na tonie.
Co ciekawe, na Kanale Gliwickim po rozbudowie mogłyby też pojawić się niewielkie statki turystyczne. Gdy Muzeum w Gliwicach zorganizowało kilka pokazowych rejsów w kierunku Wrocławia, zjawił się tłum chętnych. Najpierw trzeba jednak wybudować przystanie dla turystów, bo dziś wzdłuż kanału nie ma ani jednej. Kanał powstał w latach 1933-39, ma ponad 41 kilometrów. Do dziś uchodzi za cud techniki.


Pokojowa sztafeta ze Śląska
Gazeta Wyborcza, pap 2006.09.14
Jedenastu maratończyków wyruszyło w czwartek rano na trasę 12. Pokojowej Sztafety Biegowej Ruda Śląska - Giżycko - Bystry. Do niedzieli wieczór zamierzają pokonać prawie 600 km. W mazurskim sołectwie Bystry wezmą udział w uroczystościach dożynkowych. Bieg jest częścią przygotowań do planowanej w przyszłym roku sztafety do Fatimy, w 90. rocznicę objawień fatimskich. Pokojowe sztafety z Rudy Śląskiej od ośmiu lat organizuje maratończyk August Jakubik.


Klamka zapadła
Gazeta Wyborcza, Kazimierz Kutz 2006.09.15
A więc stało się. Prezydent podpisał ustawę nowelizującą ordynację wyborczą do wyborów samorządowych. Pisałem niedawno w tym miejscu, jakie to może mieć znaczenie ujemne dla tworzenia się społeczeństwa obywatelskiego, które i tak jest bardzo chrome. Współczesna demokracja europejska stoi na samorządności gmin i instytucjach pozarządowych. Mogłoby tak być i u nas, bo demokracja jest najważniejszą drogą, po której należałoby kroczyć.
Ale awersja do władzy, państwa i polityki jest w Polsce - powiedzieć można - głęboko utrwalona, bo wiąże się z zaborami, wojnami i losem po układach jałtańskich.
W każdym zaborze ta awersja wyglądała inaczej. Dawne zabory rosyjski i austriacki zachowały jednak swoje stałe podziały społeczne i klasowe. Przede wszystkim swoje ziemiańskie elity, z których w połowie XIX wieku wyłoniła się warstwa inteligencji, i to ona stała się rodzajem samorządu duchowego poza władzą zaborców. W nieco innej wersji zjawisko to występowało w Wielkopolsce. Śląsk jednak ma całkiem inną historię, zwłaszcza od kiedy został zaanektowany przez Fryderyka Wielkiego w połowie XVIII wieku. Fryderyk zaczął realizować ideę wielkiego państwa niemieckiego, podbojem poszerzył geograficzną przestrzeń swojego państwa o Śląsk i uczynił go kolonią gospodarczą i terenem do germanizowania. Proces ten trwał z powodzeniem przez 180 lat. Zresztą na Śląsku oderwanym już w średniowieczu od polskiego pnia warstwy wyższe uległy kulturze niemieckiej. Jego część wschodnia, sukcesywnie z rozwojem wieku pary, przemysłu wydobywczego i hutniczego, przekształciła się w wewnętrzną kolonię, a jego mieszkańcy - w proletariat, w tanią siłą roboczą i stali się pierwszą zbiorowością odrzuconych w państwie niemieckim. Odrzucenie stało się utrwaloną cechą Górnego Śląską, towarem, który ma się dobrze po dzień dzisiejszy. Ustawa, którą podpisał prezydent, jest certyfikatem z tej samej półki.
Już pod koniec wieku XIX, kiedy w Europie rósł deficyt rąk do pracy, Ślązacy (jako obywatele uprzedmiotowieni) emigrowali do Niemiec albo Francji, by podejmować pracę w zawodach, którymi Niemcy lub Francuzi się brzydzili. To wersja historyczna tego, z czym mamy do czynienia dzisiaj, tyle że w wersji ogólnopolskiej.
Kiedy w Europie przyszedł czas nacjonalizmów i wojen, Górny Śląsk stał się nie tylko drugim centrum przemysłowym w Niemczech, ale i politycznym pograniczem niemiecko-polskim ze wszystkimi jego koszmarnymi następstwami. Ślązacy pozbawieni elit, ale z własną etniczną i historyczną tożsamością, byli traktowani jako poletko doświadczalne europejskich konfliktów. Swoich elit mieć nie mogli, bo przynależność do jakiegokolwiek państwa wyznaczała im tylko jedną rolę - rolę poddanych. Untertaten. Kolonialny stosunek do Ślązaków był historyczną regułą. Status ten utrwalił w nich kompleks poddanego, czyli niewolnika przemysłowego, i siedzi w ich czaszkach jak odłamek pocisku. Jest częścią mentalności Ślązaków i trwa do dziś. Nazwałem tę właściwość dupowatością. Tylko ci, co nie godzili się na śląskie chomąto, ci, co chcieli coś dla swoich zrobić, musieli z niego uciekać. Tak jest i dzisiaj, choć zmieniły się nieco okoliczności, wcale nie na lepsze niż dawniej, skoro 50 proc. najmłodszej generacji - z własnej woli - myśli o życiu pod inną szerokością geograficzną. Bo dzisiejsze państwo, poza urzędowym (bardzo staromodnym) patriotyzmem historycznym i manią lustracyjną, nie jest w stanie im niczego porządnego oferować.
Ale staliśmy się państwem demokratycznym i uczenie się postaw obywatelskich - czyli współrządzenia i działania indywidualnego - było największą zdobyczą historycznych przemian w Polsce. Na Górnym Śląsku były one szczególnie ważne, bo społeczności lokalne mogły zacząć się czuć wolne; ludzie mogli nareszcie wyprostowywać plecy niewolników, przestać wstydzić się swej śląskiej tożsamości i na własną odpowiedzialność kształtować swoje otoczenie. Zaczęli korzystać z możliwości wybierania do samorządów gminnych najlepszych spośród siebie. W gminach na Górnym Śląsku, dzięki przebudzonej aktywności ludzi, udało się zbudować własną, obywatelską demokrację.
I ten proces może zostać przerwany, bo ustawa podpisana przez prezydenta zmierza do zahamowania demokratycznym przemian. Jej celem jest podporządkowanie samorządów gminnych rządzącej koalicji, a tak naprawdę partii swojego brata, czyli Prawu i Sprawiedliwości. Jest to jawny krok w kierunku państwa autorytarnego, czyli władzy silnej ręki opartej na dominacji jednej, narodowo-katolickiej orientacji politycznej. Dla mieszkańców Górnego Śląska jest to nawrót do najgorszej pamięci historycznej; do przymusu i pogardy, czyli właściwości charakterystycznych dla dawnych państw zaborczych i totalitarnych, które przewalały się przez naszą ziemią od co najmniej 250 lat. Ślązacy byli bowiem od dawien dawna przedmiotowym dodatkiem do interesów państw, w których się tułali, lub je wybierali, licząc na lepszy i sprawiedliwszy los. Byli tylko szkapami zaprzęgniętymi - do fury węgla lub stali - do prywatnych lub państwowych interesów.
Górny Śląsk dopiero od 17 lat zaczął się uczyć oddychania powietrzem wolnych ludzi. Proces ten przebiega bardzo opornie i będzie ciężką pracą na co najmniej dwa kolejne pokolenia. Ale na szczęście wyrosło nowe i wyrasta nowa elita, nowa rodzima inteligencja. Nareszcie! To jest już bardzo wiele i to jej trzeba powierzyć los współczesnego Śląska.
Toteż trzeba zacząć myśleć o tym, jak nie dopuścić do zwycięstwa bloku PiS-u, Samoobrony i LPR-u w najbliższych wyborach do samorządów. Wszystkie organizacje społeczne winne na tę okoliczność łączyć się w wyborcze bloki, współpracować z blokami opozycyjnymi, ustalać swoich kandydatów, by na nich mogli głosować rodzimi wyborcy. Przychodzi już pora wybierać przedstawicieli młodej i rodzimej elity.
Wykształcenie, uczciwość i przywiązanie do własnej ziemi - oto najważniejsze kwalifikacje współczesnego kandydata na prezydenta, wójta czy radnego na Górnym Śląsku. To najwłaściwszy krok ku współczesnej, demokratycznej autonomii naszej ziemi.


Gorycz robotnika przymusowego
Dziennik Zachodni, Beata Sypuła 2006.09.14
Skrawek ziemi oddzielający Zagłębie od Górnego Śląska stał się tematem długoletniej korespondencji mieszkańca Wojkowic z Fundacją Polsko-Niemieckie Pojednanie. Jest on przekonany, że istniała tam granica celno-policyjna. Fundacja jest innego zdania. Sprawa jest o tyle ważna, że z końcem września mija ostatecznie termin wypłat dla poszkodowanych przez III Rzeszę, a warunkiem uznania krzywd jest właśnie przekraczanie granic ustanowionych przez hitlerowców prowincji.
Fundacja wie swoje
Ludwik Uracz z Wojkowic pamięta jak dziś, że nie miał jeszcze 16 lat, gdy na przymusowe roboty wożono go przez granicę celno-policyjną. Mundurowym trzeba było pokazać specjalny glejt. Jednak Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie wypłacająca pieniądze dla poszkodowanych przez III Rzeszę jest innego zdania.
Starszy weryfikator Wiesława Świderska napisała, że rozumie jego rozgoryczenie, ale dodała: Dokumentacja zgromadzona w pana sprawie nie pozwala na stwierdzenie, że w pana przypadku został spełniony warunek deportacji lub dyslokacji. Tym samym Ludwik Uracz nie otrzymał świadczenia ze środków Fundacji Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość.
Niewłaściwie zaliczony
- Nie mogłem się z tym zgodzić - mówi Uracz. - W latach 1940-1945 pracowałem w firmie niemieckiej w Mysłowicach, Jaworznie, Katowicach na terenie Górnego Śląska. Mieszkałem tymczasem w Józefowie, w powiecie będzińskim, który znajdował się poza granicą celną i policyjną.
Zostałem zaliczony do niewłaściwej grupy poszkodowanych - napisał w odwołaniu do Fundacji, przekonany, że jako małoletni przymusowy robotnik był deportowany, czyli pokonywał granicę.
Komisja Odwoławcza FPNP nie uznała jego racji: Przed skierowaniem do pracy mieszkał pan w Józefowie, a pracował w czasie wojny w Jaworznie, Chorzowie, Nowym Bytomiu i Katowicach. Wszystkie te miejscowości leżały na terenach przedwojennego państwa polskiego, w granicach tej samej prowincji Górny Śląsk. W pana przypadku (...) skierowanie na roboty nie wiązało się z przekroczeniem okupacyjnych granic administracyjno-policyjnych.
Prawda historyczna
Uracz nie odpuścił. Ruszył do archiwów i bibliotek. Dotarł do pracy Jana Przemszy-Zielińskiego Historia Zagłębia Dąbrowskiego w latach II wojny światowej z fragmentem: (...) bezpośrednio po zorganizowaniu zarządu wojskowego w Katowicach natychmiast oddzielono Zagłębie od Górnego Śląska granicą celną i policyjną usytuowaną na Brynicy. (...) Jej przekroczenie wymagało specjalnego zezwolenia, od którego na Górnym Śląsku Niemcy (ściślej obywatele Rzeszy) zostali z czasem zwolnieni, Polaków natomiast obowiązywało ono do końca rządów hitlerowskich.
Uracz zdobył też mapę wydawnictwa Frau Mair z 1941 roku. Widać jak na dłoni, że granica dzieli jego dom od miejsca przymusowej pracy.
- Nie chcę żadnych świadczeń, ale wreszcie prawda historyczna zyska należne jej miejsce - mówi.
Nieprawda urzędowa
Napisał do FPNP kolejny raz, dołączając dokumenty. Zadał zasadnicze pytanie: Czy Komisja Odwoławcza dostrzega i uznaje granicę celno-policyjną usytuowaną na Brynicy, oddzielającą Zagłębie od Górnego Śląska? Jako poszkodowany przez III Rzeszę domagam się jednoznacznej i wyczerpującej odpowiedzi.
Odpowiedź - i to wyczerpująca - nadeszła na początku września 2006 roku. Tyle że wyczerpała ona Ludwika Uracza i grono sekundujących mu zapaleńców. Fundacja poinformowała, że ponownie dokonała analizy wniosku mieszkańca Wojkowic. Obszernie wyjaśniła, kto jest uprawniony do świadczeń. Ani słowem nie odpowiedziała na pytanie o granicę na Brynicy. Przewodnicząca Komisji Odwoławczej, Agnieszka Dzierżanowska, liczyła pewnie, że w ten sposób wyjaśniła wątpliwości.
Człowiek bez odpowiedzi
- No, jak tak można traktować historię, całą naszą korespondencję i dręczące mnie pytanie? Jak można człowieka pozostawić tak bez odpowiedzi? - pyta pan Ludwik.
Dla wielu ofiar III Rzeszy jest to o tyle ważne, że bez precyzyjnie wytyczonej granicy nie należą im się pieniądze za przymusowe roboty. Uracz zdaje sobie sprawę, że jeśli Fundacja nie uzna teraz granicy na Brynicy, to nie uzna jej nigdy. Ostateczny termin wypłaty odszkodowań mija 30 września.
Sprawy niezałatwione
Stanisław Adamski, prezes Śląskiego Zarządu Wojewódzkiego Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę w Katowicach:
Po 30 września, zgodnie z ustawą odszkodowawczą, ewentualne prawa do tzw. niemieckich odszkodowań wygasają. Dotyczy to także spadkobierców ofiar oraz osób, które złożyły odwołania od pierwszej decyzji Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie i czekają na jej załatwienie. Nadal jednak istnieje możliwość uzyskania cząstkowej emerytury ze środków austriackich dla osób, które w czasie II wojny światowej pracowały przymusowo na terenie obecnej Austrii, jak i dla ich współmałżonków jako spadkobierców. Udzielamy pomocy w tej sprawie. Napisaliśmy także do premiera Jarosława Kaczyńskiego, że dziś już tylko jedna grupa ofiar wojny nie uzyskała żadnej rekompensaty finansowej. To małoletnie ofiary wojny, czyli dzieci oraz osoby nieletnie i małoletnie zmuszane do pracy niewolniczej na terenach Generalnej Guberni oraz ziem polskich wcielonych do III Rzeszy. Nadal pozbawiane są dodatku do renty przysługującego ich rówieśnikom deportowanym do Rzeszy lub sybirakom. (bs)


We Włoszech zaginęło 8 osób ze Śląska
Dziennik Zachodni, Agata Pustułka 2006.09.14
Koleżanki Kasi Krawczyk z osiedla przywiozły z Włoch swoim rodzicom auto. Chodziły w pięknych ciuchach, opalone i szczęśliwe. Kiedy zaproponowały Kasi pracę kelnerki w Mediolanie, nie wahała się ani chwili. Wyruszyła z nimi w podróż po lepsze życie.
W domu, w Sosnowcu, zostawiła ośmiomiesięcznego synka. Dziś Kamilek ma już dwa lata. Opiekuje się nim babcia Danuta. Ojciec płaci alimenty, lecz nie utrzymuje z synem kontaktów.
- Ostatni raz widziałam córkę w listopadzie zeszłego roku. Niespodziewanie przyjechała do domu. Stała przed drzwiami przemoknięta i zziębnięta. Poprosiła o ciepłą kurtkę i dowód osobisty. Powiedziała, że tylko zapłaci taksówkarzowi i zaraz wróci. Nie wróciła - opowiada Danuta Krawczyk.
W czerwcu tego roku pod domowy adres Kasi przyszedł ze szkoły, do której chodziła, odpis jej świadectwa. - Okazało się, że córka zamówiła ten odpis będąc we Włoszech. Od tego czasu nie mamy żadnego kontaktu - opowiada matka dziewczyny.
Danuta Krawczyk nie dopuszcza do siebie myśli, że Kaśce mogło się stać coś złego, choć nie wyklucza, że wpadła w złe towarzystwo, że być może jest wykorzystywana. - Jeśli nie chce się z nami kontaktować, to trudno, ale tu został jej syn - mówi kobieta. Chce przejąć opiekę prawną nad Kamilkiem, by dostawać choćby zasiłek na jego utrzymanie. Sama niedawno stoczyła zwycięską walkę z rakiem, jest po chemioterapii. - Zamartwiałam się o Kaśkę. Teraz jednak najważniejszy jest wnuk, bo został praktycznie bez rodziców i muszę mu dać wszystko, co najlepsze - wyjaśnia Danuta.
Katarzyna Krawczyk znalazła się liście 123 Polaków zaginionych we Włoszech. Ośmioro z nich to mieszkańcy naszego województwa, ale tylko rodziny sześciorga zdecydowały się na opublikowanie fotografii.
Policja stworzyła tę listę, gdy okazało się, że wielu Polaków pracowało we Włoszech w obozach pracy, w nieludzkich warunkach - przetrzymywanych, bitych, poniżanych. Wiadomo już, że niektórzy zostali zamordowani.
Większość wyjechała z Polski za chlebem. Żeby poprawić swój los, uzbierać na mieszkanie, samochód. Niektórzy nie mieli nawet na opłacenie czynszu, a do spłacenia długi. Liczyli, że tam odbiją się od dna. Zostawili bliskich, żyjących teraz w strachu, zawieszeniu i poczuciu winy.
Janusz Głowa z Czeladzi pojechał zbierać mandarynki - tu bezrobotny operator dźwigów wysokościowych bez perspektyw na pracę tam liczył, że pech się odwróci.
Ostatni raz dzwonił do domu 14 września 2004 roku.
- Pożyczył od rodziny na bilet autobusowy. Skaperowała go pośredniczka. W nielicznych telefonach wypowiadał się bardzo enigmatycznie. Sprawiał wrażenie wystraszonego, mówiącego pod przymusem - opowiada Dariusz Filip, kuzyn zaginionego, którego historię opisywaliśmy w DZ.
- Lepiej, żeby nic nie pisać - mówią dorośli córka i syn Beaty Mularczyk, która wyjechała z Dąbrowy Górniczej dwa lata temu - Nas wychowuje babcia. Z mamą nie mamy kontaktu. Niech policja szuka tych, za którymi dzieci płaczą.
Jolanta Łukaszek z Wodzisławia Śląskiego nie kontaktuje się z rodziną od stycznia ubiegłego roku. - Wynajmowała mieszkanie w Katowicach. Miała przyjechać do nas w piątek. Zamiast niej przyszedł telegram i kilka słów: Wyjeżdżam do Włoch. I nic więcej. Żadnego wyjaśnienia - wspomina mama dziewczyny. Pani Beata nie ma pojęcia, co popchnęło córkę do tego kroku. - Musieliśmy wywieźć meble z jej mieszkania, bo znalazł się inny lokator. Najgorsze są ta cisza i oczekiwanie - dodaje.
Do mieszkania Agnieszki Kowalik z Zabrza nie sposób się dodzwonić. Głos w słuchawce informuje: abonent czasowo wyłączony.
- Katarzynę ściągnęły do Włoch koleżanki - wyjaśnia Danuta Krawczyk, matka zaginionej. - One jednak co jakiś czas przyjeżdżają. Nawet jeśli chciała zerwać z domem, jeśli popełniła jakieś głupstwo, to powinna chociaż powiedzieć, że nie zamierza już wracać.
Żyję między młotem i kowadłem - twierdzi Marek, mąż zaginionej Marzeny Gladysz. Kobieta od sierpnia zeszłego roku nie skontaktowała się ani z nim, ani z dorastającymi córkami, ani z rodziną.
- Wyjechała na plantację w okolicach Bari - przyznaje Marek. - Ale nie sądzę, że stało się coś złego. Chyba ułożyła sobie nowe życie. Jak dzwoniła ostatni raz to się trochę pokłóciliśmy. Że za mało się odzywa, że ja nie wysyłam esemesów. Ale czy to powód do takiego długiego milczenia? - pyta mężczyzna. Każdy taki wyjazd to dla zainteresowanego dowód na życiową porażkę, a dla rodziny dramat. Jeszcze większym jest późniejsza cisza. Wyczekiwanie na telefon, list, jakiś znak.
Na policyjnej liście zaginionych we Włoszech jest ośmioro mieszkańców województwa śląskiego, ale nie jest to liczba ostateczna. Gdy w ubiegły piątek dane osobowe i fotografie zaginionych znalazły się na internetowej stronie figurowało na niej 119 osób. Dziś jest ich już 123.
Policja ma nadzieję, że nazwisk będzie ubywać, ale na razie zgłaszają się bliscy kolejnych zaginionych. Nie wyklucza się, że wielu z tych, którzy wyjechali nie chce mieć żadnych kontaktów z krajem i polskich zobowiązań. Celowo ukrywają się i ułożyli sobie życie na nowo. Wielu jednak może nie żyć. Są ofiarami porachunków, wypadków, weszli na drogę przestępstwa.
Przeżyli piekło
Do czasu rozbicia obozu pracy pod Orta Nova policja nie interesowała się losem zaginionych. Mimo że napływały sygnały o nieuczciwych pośrednikach, a w mediach pojawiły się dramatyczne opowieści wykorzystywanych, okradanych i dręczonych pracowników sezonowych z Polski.
Nikt jednak nie przypuszczał, że okrutny wyzysk jest tak dobrze zorganizowany. Z drugiej strony nie wszyscy ci, którym udało się uciec z piekła chcieli mówić o swoich przeżyciach. Bali się, wstydzili. Ich strażnikami i oprawcami byli przeważnie Polacy, którzy chwalili się, że ich macki sięgają do Polski.
Przeklęta ziemia obiecana
18 lipca o godz. 2.00 nad ranem uwolniono we Włoszech 119 obywateli Polski zmuszanych do niewolniczej pracy.
Włoscy karabinierzy przeprowadzili akcję na terenie regionu Apulia w okolicach Bari i Foggi. Ten rejon wybrzeża Morza Adriatyckiego stał się idealnym miejscem, w którym zakonspirowano, jako sądzi policja, kilkanaście nielegalnych obozów pracy. Nie wyklucza się, że w całych Włoszech funkcjonowało i funkcjonuje kilkadziesiąt podobnych miejsc. Pierwsze miały powstać cztery lata temu.
To dla pośredników i organizatorów procederu prawdziwa żyła złota. Włochy od kilku lat są celem wyjazdów Polaków za chlebem, nie tylko jeśli chodzi o sezonowy zbiór owoców i warzyw, ale i opiekę nad osobami starszymi oraz sprzątanie.
Chęć zarobienia pieniędzy - pośrednicy za godzinę pracy obiecywali np. po 7 euro, powodowała, że zdesperowani ludzie godzili się na nieludzkie warunki - noclegi w zdewastowanych oborach, bez wody i elektryczności.
Kiedy okazywało się, że sami musieli płacić oprawcom i nie dostawali ani grosza za 15 godzin pracy dziennie, to zastraszeni znosili swój los, albo uciekali. Właśnie zeznania uciekinierów pokazały prawdziwe oblicze ziemi obiecanej. O pracy we Włoszech dowiadywali się poprzez niewinne gazetowe ogłoszenia. Jak się okazuje anonsy ukazywały się także po tym jak policja rozbiła obóz w Orta Nova.
Operację pod kryptonimem Ziemia Obiecana koordynowała specjalna komórka karabinierów z Rzymu oraz centralny zespół do walki z handlem ludźmi w Komendzie Głównej Policji w Warszawie.
Polska policja cały czas współpracuje z włoskimi karabinierami w sprawie obozów pracy, w których przebywali polscy robotnicy sezonowi w okolicach Bari, a Prokuratura Okręgowa w Krakowie prowadzi śledztwo. Dotychczas przesłuchano blisko 400 świadków, którzy m.in. powiedzieli o czterech przypadkach tajemniczych zaginięć osób. - Zaginieni to osoby przeciwstawiające się obozowym dozorcom, pobite i wywiezione w nieznanym kierunku. Informacje te zostały przekazane policji włoskiej - informuje Komenda Główna Policji.
Dotąd w sprawie tej polska policja zatrzymała 21 osób. 13 ma przedstawione zarzuty dotyczące organizacji wyjazdów do Włoch w różnych rolach m.in. przewoźników. Jednak ośmiu osobom przedstawiono zarzut handlu ludźmi i wszystkie zostały tymczasowo aresztowane.
Włoscy karabinierzy zatrzymali kilkanaście osób (właścicieli obozów pracy, dozorców oraz osoby wspierające - zarzuty dotyczą wprowadzania w stan niewolnictwa). Są wśród nich i Włosi, i Polacy.


Lekcja z babci śląsko-amerykańskiej
Gazeta Wyborcza, Małgorzata Goślińska 2006.09.12
Wyście mi dali moje miejsce na ziemi - Kaya Mirecka, śląska dziołcha, dziękowała we wtorek Nakłu Śląskiemu za nadanie jej imienia tutejszej szkole.
Tylu znamienitych gości Nakło jeszcze nie widziało. W domu kultury wygłosili dwugodzinną laudację ku czci Kai Mireckiej. - W tej małej posturze jest wielki wojownik. Łączy ludzi, otwiera serca i portfele - mówiła Jolanta Kwaśniewska, żona byłego prezydenta. Damy poznały się przez Jana Karskiego, legendarnego kuriera Armii Krajowej, przyjaciela Mireckiej. Razem organizowali dla polskich dzieci z biednych domów wakacje w Stanach Zjednoczonych.
- Ona odmieniła Jedwabne - powiedziała Ewa Frączek, dyrektorka szkoły w tej wiosce. Cztery lata temu Mirecka wywiozła za Ocean na dwa tygodnie 20 dzieci z Jedwabnego. Maciek, syn Frączkowej, jest tam do dziś. Studiuje w New Jersey za pieniądze Mireckiej. Tak jak Magda z łódzkiego domu dziecka i Kasia z Limanowej. - Nazywają ją babcią - dodała Frączek.
- Dzwonię do niej po słowo wsparcia jak syn do matki - mówił ks. Tadeusz Bocianowski z Buffalo, który celebrował wczoraj w Nakle okolicznościową mszę. Kiedyś kapłan w Zagłębiu, od 21 lat pod wodospadem Niagara zaprasza do siebie małych gości Mireckiej. Nazwał ją matką siewną i podarował portret w otoczeniu dzieci na tle tęczy i szybu kopalnianego.
Mirecka urodziła się na Śląsku. Wnuczka i córka powstańców śląskich, pracowała nawet na kopalni jako telefonistka, zanim wojna nie wygnała jej za Odrę na roboty przymusowe. W Nakle skończyła podstawówkę. Wczoraj przyszli się z nią przywitać koledzy i koleżanki z klasy oraz sąsiedzi i dalsza rodzina z Wojkowic, gdzie przeprowadziła się po wojnie z ojcem i bratem. Od 40 lat mieszka w Waszyngtonie, ale do dziś przedstawia się jako śląska dziołcha.
- Mamy podobną historię, wyszliśmy z dołów, przepchaliśmy się i doszliśmy do czegoś, bo nie wyzbyliśmy się tożsamości śląskiej - senator Kazimierz Kutz, który zna się z Mirecką od 40 lat, przemówił do uczniów i nauczycieli. - Nie istnieje żadna nauka, która wytłumaczy fenomen tej kobiety. Dostaliście w darze prawdziwy cud. Wielkie zadanie przed wami, żeby go rozwikłać w jej śląskości i amerykańskości. Pół wiedźma, pół anioł. Miała tylko swoją kobiecość i charakter. Poszła w świat i go zdobyła. A mogła siedzieć w kapciach i się obcendalać.
Tomasz Pietrzykowski, wojewoda śląski, dodał: - Pani życie jest lekcją, że wszystko jest możliwe i że można spędzić życie za granicą, pozostając sercem w Polsce.
Absolwentka uczelni w Londynie i Heidelbergu. Założycielka Amerykańskiego Centrum Kultury Polskiej i Fundacji im. Jana Karskiego w poniedziałek powołała Fundację Dzieci Śląska, dzięki której będzie wspomagać mieszkańców Nakła. Odznaczona medalem Zasłużony Dla Kultury Polskiej, Krzyżem Oficerskim, Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski, wybrana na Kobietę Roku oraz Obywatela Roku wśród Polonii, uhonorowana nagrodą Stolicy Waszyngtonu za działalność na rzecz biednych dzieci tego miasta, wczoraj odebrała przyznany dwa lata temu order Ecce Homo. - Mnie się nie udało - powiedziała po odsłonięciu tablicy ze swoim imieniem w holu szkoły. - Ja sobie zapracowałam na to, co mam. Powieście sobie nad łóżkiem: ja chcę być kimś. Nie bójcie się marzyć, żeby zostać lekarzem, nauczycielem, a także górnikiem czy zwykłą, kochającą mamą.
Mirecka adoptowała duchowo sześcioletnią dziewczynkę z Nakła. Gdy Lidia Siwa dorosła, towarzyszyła Mireckiej w ciężkich chorobach. Będzie wykonawczynią testamentu przyszywanej matki. - Nigdzie nie zagrzałam miejsca. Pytałam siebie: gdzie ja należę? - wyznała na koniec jubilatka. Wczoraj skończyła 82 lata. Dzień wcześniej podjęła decyzję: - Poprosiłam Lili i jej męża Jerzego, żeby przywieźli moje prochy do Nakła i pochowali tu na cmentarzu. I podziękowała szkole: - Wyście mi dali moje miejsce na ziemi. Sprowadziliście mnie do domu.
Patronka powtarzała, że pięknie ją ta szkoła wyposażyła. - Tu musi być tolerancja, obojętnie, jaką kto ma skórę i wiarę - zaznaczyła.


Politechnika bez przodownika pracy
Gazeta Wyborcza, Jacek Madeja 2006.09.12
Wincenty Pstrowski, ikona peerelowskiej idei współzawodnictwa pracy, już wkrótce przestanie być oficjalnym patronem Politechniki Śląskiej. O zmianę nazwy władze uczelni walczyły od 1990 roku.
- Politechnika Śląska im. Wincentego Pstrowskiego? Nie, nigdy nie słyszałem o czymś takim - dziwi się Piotr Kucharski, który na uczelni studiuje już trzeci rok. Na pytanie, kim był Pstrowski, nie znajduje precyzyjnej odpowiedzi. - Chyba jakiś działacz komunistyczny czy ktoś taki - głośno zastanawia się student.
Niechciany dziś patron uczelni jeszcze przed kilkudziesięcioma laty był na ustach całej Polski. Pracując jako rębacz w zabrzańskiej kopalni Jadwiga, Pstrowski z regularnością szwajcarskiego zegarka bił kolejne rekordy wydobycia węgla. Potrafił przekroczyć przyjęte normy nawet o 300 proc., wyrąbując w ciągu miesiąca 85 m podziemnego chodnika. To co prawda niewiele w porównaniu z osiągnięciami radzieckiego herosa górnictwa Aleksieja Stachanowa, który wyrabiał 1475 proc. normy, ale i tak wystarczająco dużo, by propaganda PRL-u uczyniła z zabrzańskiego rębacza czołową postać na froncie odbudowy kraju. W 1947 roku wystosował otwarty list do górników, w którym wezwał ich do współzawodnictwa i przekraczania norm. Rozpoczął w ten sposób ruch współzawodnictwa pracy, do którego dołączyli przedstawiciele innych zawodów. W kilka miesięcy po ogłoszeniu apelu Pstrowski zmarł na białaczkę. Tyle oficjalna propaganda. Po cichu mówiło się, że ponadprzeciętne normy to wynik pracy całych brygad, a niektórzy śmierć górnika-bohatera kwitowali krótko: Jeśli chcesz iść na sąd boski, pracuj tak jak Wicek Pstrowski.
Największy polski przodownik szybko stał się jedną z ikon PRL-u. Jego imię nosiły statek, jedno z sanatoriów w Rabce i osiedle w Żorach (od 1990 roku przemianowane na os. Korfantego). W 1951 roku nadano je także powstałej sześć lat wcześniej Politechnice Śląskiej.
Jak się okazuje, w oficjalnych dokumentach taka nazwa pozostaje do dziś, chociaż senat uczelni podjął uchwałę o zmianie nazwy już w 1990 roku. Powód? Patron został nadany odgórnie decyzją władz centralnych. Wniosek wpłynął do ówczesnego Ministerstwa Edukacji Narodowej, które po zaopiniowaniu miało go przekazać Radzie Ministrów. Jednak na tym sprawa stanęła.
Ponowna okazja nadarzyła się w zeszłym roku, kiedy nowa ustawa o szkolnictwie wyższym dawała możliwość uczelniom przemianowania nazwy politechnika na uniwersytet techniczny. - Z takiej propozycji nie skorzystaliśmy, ale zgłosiliśmy propozycję nazwy Politechnika Śląska. To historyczna nazwa uczelni, nadana w 1945 roku, w chwili jej powstania. Poza tym to i tak usankcjonowanie stanu faktycznego. Pod taką nazwą uczelnia jest znana i nią posługujemy się na co dzień - wyjaśnia Paweł Doś, rzecznik Politechniki Śląskiej.
Tym razem cała procedura przebiegła bez żadnych komplikacji. Z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego projekt ustawy trafił na posiedzenie rządu, który przegłosował go na ostatnich obradach. Teraz musi ją tylko przyjąć Sejm. - Wygląda na to, że tym razem zmianę nazwy uda się przeprowadzić - komentuje całe zamieszanie z patronem prof. Wojciech Zieliński, rektor Politechniki Śląskiej.


Tablice wskażą turystyczne atrakcje
Dziennik Zachodni, Wojciech Trzcionka 2006.09.12
63 tablice zachwalające jedenaście atrakcji turystycznych województwa śląskiego staną do końca października przy głównych drogach regionu. - Chcemy ułatwić turystom dojazd do atrakcji i promować je - mówi Agnieszka Sikorska, dyrektorka biura Śląskiej Organizacji Turystycznej, która realizuje projekt.
Tablice będą brązowe, takie same jak w całej Unii Europejskiej. Staną przy przy 27 drogach, w tym m.in. przy autostradzie A-4 i drodze krajowej nr 1. Będą kierowały turystów na: zabytkową starówkę w Cieszynie, do Zamku Sułkowskich w Bielsku-Białej, Starego Zamku w Żywcu, Muzeum Zamkowego w Pszczynie, Muzeum Piwowarstwa w Tychach, Zamku w Będzinie, Skansenu Górniczego Królowa Luiza w Zabrzu, Zabytkowej Kopalni Rud Srebronośnych w Tarnowskich Górach, Klasztoru na Jasnej Górze w Częstochowie, Zamku Ogrodzienieckiego w Podzamczu i Zamku w Olsztynie na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. O wyborze tych miejsc zdecydowała kapituła ekspertów Śląskiej Organizacji Turystycznej.
- Bardzo cieszymy się, że znaleźliśmy się na liście najważniejszych atrakcji województwa. Codziennie mijają nas dwupasmówką tysiące turystów jadących przez granicę. Teraz dowiedzą się, że warto wstąpić do Cieszyna, żeby zobaczyć starówkę i inne atrakcje miasta - przekonuje burmistrz Cieszyna Bogdan Ficek.
Realizacja projektu pochłonie 280 tys. zł. Śląska Organizacja Turystyczna i Śląski Urząd Marszałkowski pokryją 75 proc. kosztów. Resztę pieniędzy muszą wyłożyć gminy i inne podmioty zaangażowane w projekt. - Na początek postanowiliśmy zareklamować najważniejsze atrakcje regionu. W kolejnych latach oznaczeń będzie przybywać - wyjaśnia Agnieszka Sikorska.
W innych regionach Polski podobne tablice stoją już od kilku lat. Dlaczego w województwie śląskim zabrano się za ich stawianie dopiero teraz? - Takie projekty realizowane były głównie przez urzędy marszałkowskie. To masa papierkowej roboty, bo lokalizację każdej tablicy trzeba uzgodnić z zarządcą drogi - od Warszawy po powiat czy gminę, więc nie każdemu się chce - słyszymy w jednym z urzędów, który tablice załatwił już trzy lata temu.


Mistrzowie perkusji na Śląsku
Gazeta Wyborcza, Marcin Babko 2006.09.10
Fani wciąż wspominają, jak przed rokiem w Piekarach Śląskich zagrał Ian Paice, legendarny perkusista Deep Purple. Już wiadomo, że w tym roku słynni bębniarze znów przyjadą na Śląsk.
W październiku 2005 r. do Piekar Śląskich na koncert towarzyszący 14. Międzynarodowemu Festiwalowi Perkusyjnemu przyjechali dwaj legendarni perkusiści: Ian Paice z Deep Purple i Carl Palmer z tria Emerson, Lake & Palmer. Już wtedy Piotr Zalewski, dyrektor Piekarskiego Ośrodka Kultury Andaluzja, zapowiadał, że takie wydarzenia będą się powtarzać.
Wiemy już, że 15. Międzynarodowy Festiwal Perkusyjny, organizowany w Opolu i Wrocławiu, znów planuje kilka imprez towarzyszących w naszym regionie. W tym roku na festiwalu zagrają znakomici perkusiści, m.in.: Bill Bruford, Bill Ward, Billy Cobham, Nicko McBrian, Chester Thompson, Dave Samuels, Omar Hakim, Virgil Donati i grająca na marimbie Nancy Zeltsman.
16 października w Filharmonii Śląskiej w Katowicach ma zagrać Bill Bruford. Wystąpi z brytyjską grupą Earthworks, ale fani cenią go przede wszystkim za lata gry w tak legendarnych zespołach, jak King Crimson, Yes i Genesis. Również w Yes od lat gra Alan White, który w swojej historii ma też m.in. występy z Johnem Lennonem i jego Plastic Ono Band. White wystąpi 12 października w piekarskim OK Andaluzja. Szykują się tam jeszcze dwa inne wydarzenia: 2 października zagra Virgil Donati (Planet X), a 9 października rewelacyjny duet: znany ze Spyro Gyra perkusista Dave Samuels oraz legendarny jazzman Billy Cobham, który poszczycić się może m.in. wspólną grą z Milesem Davisem.
Tradycyjnie już, oprócz koncertów, podczas festiwalu publiczność będzie miała szansę wziąć udział w warsztatach perkusyjnych prowadzonych przez gwiazdy. Szczegółowe informacje na temat festiwalu na stronie internetowej www.miedzynarodowyfestiwalperkusyjny.pl.


Śląskie zdrowie niedocenione
Gazeta Wyborcza, Judyta Watoła 2006.09.10
Tylko 4 proc. z unijnych funduszy dla województwa śląskiego będzie można przeznaczyć na zdrowie - zdecydował ostatecznie rząd. Decyzję krytykują samorządowcy
- Na zdrowie na pewno nie będzie więcej. Dostaliśmy właśnie pismo z informacją, że musimy ściśle trzymać się wyznaczonych nam limitów - mówi Sergiusz Karpiński, wicemarszałek odpowiedzialny w zarządzie województwa za ochronę zdrowia.
Bój o unijne pieniądze trwał od kilku miesięcy. Najpierw okazało się, że zamiast oczekiwanych 2 mld euro Śląsk z unijnych funduszy dostanie w ciągu najbliższych siedmiu lat aż o 0,5 mld euro mniej. Potem, że pieniądze podzieliło już Ministerstwo Rozwoju Regionalnego.
Zdrowie, infrastruktura budowlana, turystyka i kultura zostały wrzucone do jednego worka. Limit wydatków na te cele to zaledwie 7 proc., podczas gdy na budowę gospodarki opartej na wiedzy ministerstwo nakazało wydanie 60 proc. pieniędzy.
- Według ostatnich ministerialnych wskazówek na inwestycje związane ze zdrowiem możemy przeznaczyć maksimum 4 proc. To oznacza kwotę ok. 60 mln euro. Zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę potrzeby naszych szpitali - stwierdza Karpiński.
- Czegoś tu nie rozumiem. Za poprzedniego rządu wydano rozporządzenie, które wyznacza szpitalom bardzo wyśrubowane wymagania dotyczące warunków leczenia, tłumacząc to koniecznością dostosowania się do unijnych standardów. Obecny rząd obcina nam dostęp do unijnych pieniędzy - oburza się Romuald Romuszyński, dyrektor Zespołu Szpitali Miejskich w Chorzowie.
Nowe wymagania sprawiają, że szpitale muszą poszerzać korytarze, remontować sale operacyjne, instalować nowoczesne sterylizatornie, kupować nową aparaturę. Potrzeby sięgają nie kilkudziesięciu, ale kilkuset milionów euro. - 60 mln, które będziemy dzielić przez siedem lat, moglibyśmy wydać już w pierwszym roku, a i tak nie pokrylibyśmy wszystkich potrzeb szpitali - mówi Karpiński. Podkreśla przy tym, że inne województwa będą mogły w niewielkim zakresie przesuwać pieniądze na zdrowie z innych dziedzin. - Nam tego odmówiono - zauważa z goryczą.
Ministerstwo Rozwoju Regionalnego pozostaje niewzruszone. Pytane o podział unijnych pieniędzy za każdym razem tłumaczy, że limity są narzucone przez tzw. strategię lizbońską, na którą Polska się zgodziła. Strategia zaś oznacza, że unijne pieniądze wydawane będą przede wszystkim na rozwój gospodarczy.
- Drogi i fabryki to nie wszystko. Śląskie szpitale potrzebują tych pieniędzy. Ta decyzja to wyraz krótkowzroczności polityków i to z wszystkich opcji - komentuje prof. Marian Zembala, dyrektor Śląskiego Centrum Chorób Serca.


Chorzów upamiętnia Ryszarda Riedla
Gazeta Wyborcza, Agnieszka Wróbel 2006.09.08
50 lat temu w Chorzowie urodził się Rysiek Riedel. Z tej okazji magistrat chce ufundować tablicę poświęconą legendarnemu wokaliście Dżemu. Znajdzie się na fasadzie budynku, w którym mieszkał. Niski budynek przy ul. Truchana 62. Pokój z kuchnią na pierwszym piętrze. Okno wychodzące na podwórze. Tu właśnie mieszkali rodzice Ryszarda Riedla. - Znałam jego babcię. Rodzina Kidawów mieszkała tu, odkąd sięgam pamięcią - mówi jedna z sąsiadek.
Riedel 7 września skończyłby 50 lat. Z tej okazji władze Chorzowa chcą ufundować tablicę, która znajdzie się na domu przy ul. Truchana. W czerwcu z taką inicjatywą wyszedł Ruch Autonomii Śląska. Pod koniec sierpnia chorzowscy radni podjęli ostateczna decyzję. Chorzów chce, żeby świat usłyszał, gdzie urodził się skazany na bluesa.
- Nie wiem, czy ta tablica jest naprawdę potrzebna, bo on tu nigdy nie bywał. Nie przychodził nawet na rodzinne groby - powątpiewa Małgorzata Kidawa, dalsza ciotka Ryszarda Riedla, która uważa, że artysta był związany przede wszystkim z Tychami.
- Najwyższy czas, żeby ludzie dowiedzieli się, skąd pochodzi Rysiek. Ta ulica powinna być słynna - mówi Maria Warchoł, która pracuje w sklepie przy ul. Truchana.
Tablica będzie gotowa w drugiej połowie października.


Językoznawcy o gwarze śląskiej
Gazeta Wyborcza, not. pj 2006.09.07
prof. Edward Polański, wybitny znawca współczesnej polszczyzny
Uważam, że wpisanie gwary śląskiej do katalogu języków regionalnych byłoby pewnym nadużyciem. Mowa śląska jest silna, piękna i mądra, przekazywana z pokolenia na pokolenie, ale w żadnym wypadku nie jest to osobny język. Gwarę trzeba pielęgnować, bo wzbogaca naszą mowę, ale moje zdanie w tej sprawie jest jasne i podobnie uważa wielu językoznawców. Próba wpisania gwary śląskiej na listę języków regionalnych to - jak sądzę - środowiskowe zapędy o charakterze politycznym.
dr Jolanta Tambor, językoznawca
Powinniśmy zająć się nie Europejską Kartą, ale ustawą o mniejszościach narodowych i języku regionalnym. Na razie jest tam bowiem wpisany tylko język kaszubski. Uważam, że mowa śląska zasługuje na taki sam status. Trzeba tylko zewrzeć szeregi i zrobić kilka rzeczy, które wcześniej zrobili Kaszubi. Konieczne jest porządne opisanie mowy Ślązaków, napisanie jej gramatyki i wydanie słownika. Mowa śląska to bowiem coś więcej niż gwara czy dialekt i status języka regionalnego jest dla niej odpowiedni.


Czy śląski stanie się językiem regionalnym?
Gazeta Wyborcza, Przemysław Jedlecki 2006.09.07
Polska ma wkrótce ratyfikować Europejską Kartę Języków Regionalnych lub Mniejszościowych. Politycy z naszego województwa chcą na nią wpisać śląską gwarę. Dzięki temu Unia Europejska będzie mogła dokładać do wydawnictw pisanych gwarą.
W księgarniach od dawna można kupić książki napisane w gwarze śląskiej. Andrzej Roczniok, działacz Ruchu Autonomii Śląska, przetłumaczył np. jeden z odcinków popularnego komiksu Kajko i Kokosz. Namówił również Jerzego Buczyńskiego, emerytowanego górnika, do spisania w gwarze Bojd Ślónskich - opowieści o utopcach, strzigach i innych strachach, o których kiedyś dało się słyszeć w każdym śląskim domu.
Z gwary chętnie korzysta również Marek Szołtysek, historyk z Rybnika, autor m.in. Biblii Ślązoka i Elementarza Śląskiego.
Okazuje się, że wydawanie książek w gwarze może być łatwiejsze niż do tej pory. Unia Europejska będzie mogła współfinansować takie przedsięwzięcia pod warunkiem, że gwara śląska zostanie wpisana do Europejskiej Karty Języków Regionalnych lub Mniejszościowych.
Wkrótce listę ma ratyfikować Sejm. Lucjan Karasiewicz, poseł Prawa i Sprawiedliwości z Koszęcina, zapowiada, że razem z innymi śląskim posłami złoży poprawkę, która dopisze do katalogu mowę śląską. - Trzy lata temu podczas spisu powszechnego ponad 170 tys. osób zadeklarowało narodowość śląską, ale tak naprawdę gwary używa o wiele więcej osób. Nie możemy o nich zapominać, tym bardziej że w katalogu znajdzie się np. mowa kaszubska - mówi Karasiewicz.
Pomysł wspiera Jerzy Gorzelik, szef Ruchu Autonomii Śląska. - Śląska mowa to element bogactwa kulturowego nie tylko regionu, ale również całej Polski. Ważne jest też, by została skodyfikowana. Nie muszą tego robić naukowcy, ważne, by takie dzieło powstało. Nie wszyscy też będą się musieli dostosowywać do przyjętych standardów - uważa Gorzelik.
Próby kodyfikacji gwary już są podejmowane. Na jednym z forów internetowych portalu Gazeta.pl zajmował się tym m.in. 29-letni Adam Rygioł, redaktor rybnickiego miesięcznika Na Gruncie. - W pracach brało udział kilkanaście osób. Już skończyliśmy. Niedługo za własne pieniądze wydamy alfabet śląski dla dzieci - zapowiada.
Efekty pracy kodyfikatorów można sprawdzić na stronie http://www.punasymu.com. Można tu znaleźć tu m.in. śląski alfabet i słownik polsko-śląski.


Ślązacy bez poszanowania...
Gazeta Wyborcza, Józef Krzyk 2006.09.06
Instytut Pamięci Narodowej umorzył śledztwo w sprawie deportacji tysięcy Ślązaków do Związku Radzieckiego w 1945 roku, ponieważ osoby odpowiedzialne za nią, na czele z Józefem Stalinem, już nie żyją. Potomkowie ofiar deportacji nie kryją rozgoryczenia.
- Łzy mi wyszły, gdy się o tym dowiedziałem - mówi Henryk Stawiarski, którego ojciec zmarł w radzieckim obozie. Na początku lutego 1945 roku zabrali go prosto z domu w Ornontowicach mieszkający tuż za ścianą sąsiad i kolega z kopalni, który na krótko został milicjantem. Z malutkich Ornontowic wywieziono wtedy jeszcze 100 osób, a z całego Górnego Śląska, według wyliczeń polskich historyków, 90 tysięcy. Niektórych zwabiono podstępem pod pretekstem kilkudniowych prac porządkowych, innych wywieziono pod eskortą NKWD zaraz po szychcie. Część z nich przed podróżą na Wschód przetrzymywano w dawnym hitlerowskim obozie Auschwitz. Wielu deportowanych nie przeżyło nawet drogi - jechali w nieogrzewanych wagonach lub na odkrytych platformach. Inni zmarli z przepracowania i wycieńczenia.
Interwencje polskich władz u Stalina sprawiły, że około 5 tys. wywiezionych wróciło do domu. W prowadzonym od 1991 roku śledztwie (początkowo przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, potem przez IPN) ustalono, że deportacje objęły nie mniej niż 14 414 osób. Prokuratorzy przesłuchali 253 świadków, w tym również deportowanych. Stwierdzili, że wywózek dokonano na podstawie uchwały Państwowego Komitetu Obrony ZSRR na czele z Józefem Stalinem i Ławrientijem Berią. Nazwisk bezpośrednich sprawców - polskich milicjantów i radzieckich enkawudzistów - według IPN-u ustalić już nie można. Poza tym, zdaniem instytutu, nie ponoszą oni odpowiedzialności, bo wykonywali tylko rozkaz, którego niewykonanie mogło pociągnąć (...) poważne konsekwencje.
Członkowie Stowarzyszenia Pamięci Tragedii Śląskiej, przeważnie krewni deportowanych, uważają, że umorzenie śledztwa było pochopne i domagają się jego wznowienia. W środę, po tym jak IPN ogłosił uzasadnienie swojej decyzji, wysłali list do ministra sprawiedliwości.
- To sprawa, która dla Śląska jest szczególnie ważna, a zarazem jest probierzem gotowości naprawienia krzywd, które wyrządzono Ślązakom. Naszym zdaniem lista osób, które dopuściły się zbrodni komunistycznej na Ślązakach nie powinna ograniczać się tylko do członków Państwowego Komitetu Obrony ZSRR - napisali autorzy listu.
- Liczyliśmy na to, że IPN sporządzi w miarę pełny wykaz deportowanych, doprowadzi do ujawnienia krzywd i ich sprawców. Mieliśmy nadzieję na to, że władze państwowe oddadzą hołd ofiarom - mówi Stawiarski. - Nie chodziło nam o ukaranie winnych, ale przyznanie, że deportowano niewinnych ludzi. To byłoby przynajmniej symboliczne zadośćuczynienie za cierpienie i śmierć naszych bliskich - dodaje.


O Śląsku z rozmachem Kossaka
Dziennik Zachodni, Jacek Bombor 07.09.2006
Wrocław ma swoją Panoramę Racławicką, ale także Śląsk doczekał się tak monumentalnego dzieła. To obraz Jerzego Kempego, emeryta górniczego i artysty z zamiłowania, który stworzył panoramę trzeciego powstania śląskiego.
Jerzy Kempy pochodzi z Niewiadomia. W tutejszym Domu Kultury ma swoją artystyczną pracownię. - W zamian jestem tu nadwornym malarzem, tworzę na przykład plakaty - śmieje się pan Jerzy.
Zajmuje dwie ściany
Jego gigantyczne dzieło można właśnie podziwiać w sali wystawowej. Obraz robi niesamowite wrażenie, zajmuje dwie ściany. Nic dziwnego, ma 10 metrów długości i trzy metry wysokości. - Z początku był kłopot ze znalezieniem tak dużego płótna, to byłby ogromny koszt - mówi pan Jerzy. - Był u nas stary ekran kinowy, więc materiał się znalazł - mówi Stanisław Jeszka, dyrektor Domu Kultury w Niewiadomiu. Praca trwała przez okrągły rok. - Jednocześnie robiłem makietę rybnickiej bazyliki. Każdemu z dzieł poświęcałem pięć godzin dziennie, więc praktycznie nie wychodziłem z pracowni - mówi artysta.
Oddać hołd Ślązakom
Na zakup samych farb, a potrzeba było setek tubek, poszło tysiąc złotych. Co było najtrudniejsze w pracy? - Sala była za mała, by ocenić właściwe proporcje i perspektywę. Musiałbym go obserwować w czasie pracy z odległości 30-40 metrów. A miałem do dyspozycji 5 metrów. Jednak udało się - cieszy się artysta.
Skąd pomysł na takie dzieło? - Nie wiem dlaczego, ale o innych powstaniach mówi się w Polsce bardzo dużo. A o śląskich jakby zapomniano. Chciałem w ten sposób oddać hołd naszym przodkom, którzy przecież przelewali krew za to, by Śląsk pozostał w granicach Polski - wyjaśnia Jerzy Kempy. Obraz robi piorunujące wrażenie. Przedstawia dwie walczące ze sobą grupy Niemców i Ślązaków. - Mundury, karabiny maszynowe, insygnia, wszystko oddaje prawdę historyczną. Do ich odwzorowania służyły mi informacje z encyklopedii i archiwalne zdjęcia - zapewnia autor.
Dwa obrazy w jednym
Żołnierze niemieccy, wszyscy lekko otyli, z czerwonymi, nabrzmiałymi twarzami. Czy to przypadek? - To były przecież wojska stacjonarne, mające regularne posiłki, o których nasi powstańcy, często bardzo wygłodzeni, mogli tylko pomarzyć. Chciałem podkreślić ten kontrast - tłumaczy artysta. Tło stanowią znajome mieszkańcom Rybnika widoczki Niewiadomia i okolic. Widać wieżę kościoła w Radoszowach, a nawet szyby kopalni Ignacy z charakterystyczną wieżą ciśnień.
Co ciekawe, treść obrazu zmienia się, w zależności od punktu widzenia. Patrząc od strony niemieckich okopów, powstańcy kierują swój karabin w stronę niewielkiej grupki Niemców, broniącej się za rzeką. Jednak już z perspektywy grupy powstańców widać, że Polacy celują w główną grupę!
- To złudzenie przyznam szczerze wyszło całkiem przypadkiem. Nie planowałem tego - przyznaje niewiadomski artysta.
Olbrzymia rzeźba górnika
Jak zapewnia, to nie koniec jego śmiałych planów. Marzy o namalowaniu obrazu wielkości 30-40 metrów! Gdyby trafił się tak olbrzymi materiał, rozpocząłby prace choćby od zaraz. - Marzą mi się sceny batalistyczne, rozmach Kossaka - mówi. Jednak jego najbliższe plany dotyczą ogromnej rzeźby z drewna. Będzie to co najmniej sześciometrowa postać górnika, który stanie na skwerze obok domu kultury. - Czekamy na odpowiednie drzewo z zieleni miejskiej - mówi dyrektor Jeszka. - Górnik będzie stary, zmęczony, z kilofem i latarką w ręku - planuje Kempy. Artysta zajmuje się sztuką od 10 roku życia. Ma na swoim koncie 1500 obrazów i rzeźb. (...)
Panoramę III Powstania Śląskiego można podziwiać w sali wystawowej Domu Kultury w Niewiadomiu w dni powszednie od 9. do 18.


Nowe Muzeum Śląskie coraz bliżej
Gazeta Wyborcza, pj 2006-09-05
W 2008 roku ma się rozpocząć budowa nowej siedziby Muzeum Śląskiego. Na razie zostanie odnowiona wieża wyciągowa Warszawa nieistniejącej już kopalni Katowice.
Gmach Muzeum Śląskiego stanie w miejscu zlikwidowanej już kopalni, w pobliżu Spodka. Urząd Marszałkowski zdecydował, że pod koniec roku zostanie ogłoszony międzynarodowy konkurs na projekt budynku. Werdykt jury powinien zapaść w połowie 2007 roku, a budowa ruszy rok później.
Do tego czasu władze miasta i województwa chcą uporać się z kilkoma przeszkodami. Radni Katowic muszą uchwalić nowy plan zagospodarowania terenu, który pozwoli na postawienie gmachu muzeum, trzeba też będzie znaleźć nowe mieszkania dla rodzin, które żyją dziś w jednym z przykopalnianych budynków. Wreszcie konieczny będzie nowy dojazd do gmachu, bo do głównego wejścia na teren dawnej kopalni prowadzi dziś tylko jedna ulica, która wymaga solidnego remontu.
Jednak na planach się nie kończy. Lech Szaraniec, dyrektor Muzeum Śląskiego, powiedział nam, że rozpoczęły się już wyburzenia niepotrzebnych budynków. Najcenniejsze zostaną ocalone. Wkrótce niewielki budynek, który był kiedyś warsztatem rymarza, zostanie przeniesiony na teren muzeum. Dziś stoi na ziemi, która jest własnością Spółki Restrukturyzacji Kopalń. - Budynek zostanie rozebrany i postawiony na nowo niedaleko wieży ciśnień - mówi dyrektor Szaraniec.
Jeszcze w tym roku ma się rozpocząć również renowacja wieży wyciągowej Warszawa. Konstrukcja zostanie oczyszczona z rdzy i pomalowana. Szaraniec zapowiada, że po remoncie będzie można na nią wejść, by spojrzeć z góry na Katowice.


W Śląsku ujawniają pijanych kierowców
Gazeta Wyborcza, Marcin Pietraszewski 2006.09.05
35-letni Jarosław Suliga z Zawiercia jest pierwszym śląskim kierowcą skazanym za jazdę po pijanemu, którego dane ujawniono na internetowej stronie komendy wojewódzkiej w Katowicach. Mężczyzna prowadził, mając 3,18 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. - Mamy nadzieję, że obawa przed publiczną kompromitacją otrzeźwi kierowców - mówią policjanci i prokuratorzy.
35-letni Jarosław Suliga z Zawiercia wpadł w ręce policji w grudniu zeszłego roku w czasie rutynowej kontroli drogowej. Kiedy policjanci poprosili go, żeby poszedł z nimi do radiowozu, ledwo wysiadł ze swojego forda oriona. Był tak pijany, że nie potrafił zrobić nawet kilku kroków.
- Badanie alkomatem wykazało, że miał 3,18 promila alkoholu w wydychanym powietrzu - mówił wczoraj podinspektor Andrzej Gąska, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach.
W czasie grudniowej kontroli okazało się, że Suliga nie ma prawa jazdy. Kilka miesięcy wcześniej sąd wydał mu bowiem sześcioletni zakaz prowadzenia pojazdów i skazał go na 10 miesięcy więzienia. Powód: jazda po pijanemu. Po kilku miesiącach mężczyzna warunkowo wyszedł jednak na wolność.
W lipcu Suliga ponownie stanął przed sądem. Tym razem nie mógł liczyć na pobłażanie. Sędziowie skazali go na półtora roku więzienia bez możliwości zawieszenia kary i wydali dziesięcioletni zakaz prowadzenia jakichkolwiek pojazdów. Dodatkową formą kary było upublicznienie w internecie treści wyroku i danych Suligi. Wczoraj jego imię i nazwisko pojawiło się na internetowej stronie śląskiej policji. Zostanie tam przez najbliższe półtora roku. - Strona jest zabezpieczona przed atakami hakerów, więc nikt tych danych nie wykasuje - uspokaja jeden z oficerów policji.
Suliga jest pierwszym w regionie kierowcą, którego ukarano w taki sposób. Wszystko jednak wskazuje na to, że nie ostatnim. - Wnioskowanie o ujawnianie danych skazanych w internecie stanie się teraz regułą we wszystkich prowadzonych na Śląsku poważnych sprawach przeciwko pijanym kierowcom - zapowiada prokurator Leszek Goławski, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach.
Podinspektor Gąska: - Mamy nadzieję, że to, co spotkało kierowcę z Zawiercia, wpłynie otrzeźwiająco na pozostałych.
W skuteczność takiego działania nie wątpi Marcin Marszołek, prezes katowickiego stowarzyszenia Wokanda, które pomaga ofiarom wypadków samochodowych. Zdaniem Marszołka upublicznienie danych osobowych pijanych kierowców to forma społecznego piętnowania. - Jeżeli jest w nich odrobina wstydu, już nigdy nie sięgną po alkohol, mając w perspektywnie jazdę samochodem - powiedział wczoraj prezes Wokandy.
Podobnego zdania jest także prof. Zbigniew Hołda, prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Uważa jednak, że ujawnianie danych pijanych kierowców będzie miało niewielki wpływ na poprawę ogólnego stanu bezpieczeństwa na drogach. W Polsce istnieje bowiem społeczne przyzwolenie na picie i jazdę samochodem pod wpływem alkoholu. - Bez poważnej kampanii społecznej i edukacyjnej nie ma szans zmienić tego stanu rzeczy - mówi.
W tym roku na śląskich drogach policja zatrzymała ponad 9 tys. pijanych kierowców. Spowodowali ponad 300 wypadków, w których zginęło kilkanaście osób, a kilkadziesiąt zostało rannych.
Co jeszcze grozi za jazdę po pijanemu?
- każdy pijany kierowca, który będzie miał ponad 1 promil alkoholu w wydychanym powietrzu, straci swój samochód. Prokuratorzy zabezpieczą go na poczet zasądzonej grzywny. Jeżeli kierowca jej nie zapłaci, wóz zostanie zlicytowany
- kierowcom, którzy mieli poniżej promila, prokuratura będzie zabezpieczała kina domowe, komputery lub kosztowności
- sąd może zasądzić ujawnienie wizerunku pijanego kierowcy, jego zdjęcie zostanie opublikowane w lokalnej prasie
- pijani sprawcy drastycznych wypadków ze skutkiem śmiertelnym będą oskarżani o zabójstwo, za co grozi nawet dożywocie.


Grupa Krzak znów gra!
Gazeta Wyborcza, Marcin Babko 2006.09.04
Śląska supergrupa Krzak znów gra. W wrześniu rusza w trasę po Polsce, w sklepach jest już nowa płyta zespołu
Krzak to supergrupa z lat 70., jeden z głównych przedstawicieli słynnego śląskiego brzmienia. Choć skład grupy często się zmieniał (na płytach Krzaka pojawiali się m.in. gitarzyści Andrzej Urny i Apostolis Antymos, harmonijkarz Ryszard Skiba Skibiński, ale też wokaliści Ryszard Riedel i Jorgos Skolias), to do dziś za klasyczny i najbardziej spektakularny okres w dziejach zespołu uznaje się przełom lat 70. i 80. Po wydaniu trzech płyt i kilku zmianach składu zespół rozpadł się. Powrócił przed czterema laty w najsłynniejszym składzie: gitarzysta Leszek Winder, basista Jerzy Kawalec, perkusista Andrzej Ryszka (przyjechał specjalnie z Kanady) i skrzypek Jan Błędowski (mieszka w Niemczech). Zespół odbył trasę koncertową po Polsce. Jej ukoronowaniem był występ w studiu koncertowym Radia Katowice 20 maja 2002 r. Właśnie ukazała się płyta z zapisem tego koncertu. Jest na niej 11 utworów, w tym najbardziej rozpoznawalne, instrumentalne przeboje Krzaka, jak Blues E-dur, Przewrotna samba czy Dla Fredka. Album Radio Concert ukazał się nakładem Metal Mind Productions.
Rok później zespół zagrał jeszcze dwa koncerty w Polsce (w Warszawie i Katowicach). Niestety, 9 września 2003 r. zmarł basista Jerzy Kawalec. Gitarzysta i skrzypek Krzaka założyli grupę Błędowski-Winder Band. Nagrali płytę i z powodzeniem koncertowali. Wydawało się, że na tym kariera grupy Krzak się zakończy (perkusista Andrzej Ryszka wciąż mieszka w Kanadzie). Okazało się jednak, że muzycy znów zagrają razem.
- Na początek zagramy w Polsce, w nieco późniejszym terminie planujemy koncerty w Niemczech, Austrii, Szwajcarii i Czechach. Nie zamierzamy angażować nowego basisty, bo Kawy po prostu nie da się zastąpić. Nie można natomiast wykluczyć, że na naszych koncertach pojawiać się będą specjalnie zapraszani goście - zapowiada Winder. Wiadomo już, że Krzakowi towarzyszyć będzie znany basista Darek Ziółek. Trasa zacznie się 16 września w Częstochowie, skończy 10 dni później w Sopocie. W naszym regionie Krzak zagra trzy koncerty: 18 września w chorzowskiej Leśniczówce, 20 września w OK Andaluzja w Piekarach Śląskich i 21 września w tyskim MCK.


Lustracja po śląsku
Gazeta Wyborcza, Józef Krzyk 2006.09.04
Działacze podziemnej Solidarności zaskoczyli w poniedziałek wszystkich. Zamiast ujawnić agentów, woleli opowiadać o represjach, jakie wobec nich stosowała Służba Bezpieczeństwa. Poznaliśmy też nazwiska 1,5 tys. osób, które cierpiały w czasie stanu wojennego.
Dawni członkowie podziemnej S pół roku temu zawiązali grupę Ujawnić prawdę. Wszyscy są zwolennikami lustracji, ale po półrocznych poszukiwaniach przyznali, że ujawnianie nazwisk agentów wcale nie jest takie proste. Na odtajnienie nazwisk agentów, na które natrafiają w swoich teczkach, czekają zazwyczaj po kilka miesięcy. Kazimierz Świtoń, założyciel pierwszych wolnych związków zawodowych, odkrył, że donosiło na niego ponad 200 osób, a do tej pory poznał nazwiska dopiero czterech z nich. Mimo wszystko konferencja prasowa, którą zwołali w poniedziałek członkowie grupy Ujawnić prawdę, zapowiadała się sensacyjnie. Dziennikarze czekali na nazwiska agentów SB, którzy działali w regionie śląsko-dąbrowskim S. Michał Luty nie chciał jednak ich zdradzić. W końcu, po długich naleganiach, przedstawił nazwiska 26 osób, których jako tajnych współpracowników SB zweryfikował już Instytut Pamięci Narodowej. Nie ma wśród nich osób szerzej znanych, większość działała w kopalniach, kilku na Uniwersytecie Śląskim (z adnotacji nie wynika, czy byli studentami, czy pracownikami), zaś jeden - w Urzędzie Wojewódzkim. Luty na podstawie wiadomości z własnej teczki jest przekonany, że agentem był też działacz S w Hucie Katowice, który na początku lat 80. przekazał mu powielacz do druku ulotek. Skąd ta pewność? - W raporcie SB widnieje wzmianka o tym zdarzeniu, a przekazujący jest wymieniony jako tajny współpracownik - mówi Luty.
Zamiast mówić o tajnych współpracownikach, Luty wolał się w poniedziałek koncentrować na represjach wobec Solidarności na Śląsku. Dzięki Teresie Jasińskiej-Brodzkiej, która w czasie stanu wojennego zbierała informacje na ten temat, wkrótce ma się ukazać książka, zawierająca dane o osobach pomordowanych i ranionych podczas pacyfikacji, zmarłych w niewyjaśnionych okolicznościach. Szczególnie cenny jest wykaz osób internowanych - oprócz imion i nazwisk zawiera też podstawowe informacje, na podstawie których historycy i socjologowie będą mogli prowadzić dalsze badania.
W książce są też nazwiska adwokatów broniących opozycjonistów, czasami oskarżających ich prokuratorów, informacje o rodzinach, miejscu zamieszkania, wieku i zatrudnieniu. Niewiele osób dziś pewnie wie, że w więzieniach w Jastrzębiu Zdroju i Zabrzu siedział przez trzy miesiące 1985 roku Andrzej Gwiazda, zaś w areszcie przy ulicy Mikołowskiej w Katowicach Anna Walentynowicz - legendy robotniczych protestów z 1980 roku.
Są historie dramatyczne, np. Danuta Skorenko po aresztowaniu nie została nawet poinformowana o śmierci matki. Nie pozwolono też pojechać jej na pogrzeb. Tylko sporadycznie pojawiają się nazwiska osób dzisiaj znanych, np. Adam Słomka, późniejszy lider KPN-u, po raz pierwszy został aresztowany, gdy był uczniem katowickiego liceum. Niektórzy z represjonowanych już nie żyją, inni wyjechali za granicę.
- Dziś wiele osób chce lustracji, która polega wyłącznie na podawaniu nazwisk agentów SB, działających w szeregach Solidarności. Jest to spojrzenie szkodliwe i tak naprawdę służy tylko jako argument dla wszelkiej maści przeciwników lustracji - argumentował w poniedziałek Luty.


Śląskie akcenty na festiwalu w Wenecji
Gazeta Wyborcza, Marcin Mońka 2006.09.04
Dwa śląskie akcenty na trwającym do piątku festiwalu filmowym w Wenecji. Widzowie zobaczą dwie produkcje, do których zdjęcia powstawały w naszym regionie. Choć żaden z filmów nie trafił do konkursu głównego, sam udział w festiwalu jest ogromnym prestiżem dla jego twórców.
Już dziś w Wenecji zostanie pokazany Summer Love w reżyserii Piotra Uklańskiego z Bogusławem Lindą, Karelem Rodenem, Katarzyną Figurą i Valem Kilmerem (a w zasadzie odlewem jego głowy) w rolach głównych. Akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku nad rzeką, w którym żyją poszukiwacze złota. W mieście pojawia się obcy z ciałem poszukiwanego człowieka, za którego wyznaczono nagrodę. Zdjęcia do tego westernu Uklański kręcił jesienią zeszłego roku m.in. w Pieczyskach. W tej dzielnicy Jaworzna pejzaże Dzikiego Zachodu udawały kamieniołomy Zakładów Dolomitowych Szczakowa. Podczas kręcenia zdjęć filmowcy przyznawali, że takich plenerów jak jaworznicki szukali od kilku miesięcy.
Hiena w reżyserii Grzegorza Lewandowskiego to drugi obraz ze Śląska pokazywany w Wenecji. To thriller z elementami horroru. - Chciałbym, żeby był to film, w którym czuje się lęk, ale działający bardziej podprogowo. Nie zobaczymy tam potwora ani źródła tego strachu - opowiadał Lewandowski Gazecie podczas realizacji zdjęć w kolonii Zgorzelec, leżącej na uboczu Szombierek, dzielnicy Bytomia. W scenerii starego osiedla familoków działy się rzeczy niepokojące: najpierw śmierć ojca Małego (w tej roli 11-letni Jakub Romanowski z Krakowa), potem zaginięcia dzieci. Wszyscy podejrzewali obcego, który pojawia się w kolonii. To rola Borysa Szyca, największej gwiazdy filmu.
Choć Lewandowski pochodzi z Wrocławia, to właśnie w Katowicach kończył studia na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Jego film publiczność zobaczy w czwartek oraz w piątek. Zakwalifikowano go do 21. edycji Międzynarodowego Tygodnia Krytyki, który towarzyszy festiwalowi. W tym roku zostało przyjętych siedem tytułów spośród debiutów zgłaszanych z całego świata. Wszystkie będą walczyć o nagrodę krytyki oraz o nagrodę Lwa Przyszłości im. Luigiego De Laurentisa.


Rocznicowe żale w Jastrzębiu
Gazeta Wyborcza, Józef Krzyk 2006.09.03
O niepomniejszanie znaczenia górniczych strajków z 1980 roku i kończącego je porozumienia apelowali uczestnicy niedzielnych uroczystości w Jastrzębiu. - W zeszłym roku przyjechali się pokazać przed wyborami, a teraz mają nas w... - komentowano nieobecność polityków na rocznicowych obchodach.
W odróżnieniu od zeszłorocznych tym razem uroczystości miały tylko lokalny charakter. Poza Maciejem Płażyńskim, marszałkiem Senatu, nie przyjechał żaden polityk spoza Śląska.
Składaniu kwiatów (głównie przez związkowe delegacje) pod pomnikiem Porozumienia Jastrzębskiego przy kopalni Zofiówka przyglądało się tylko kilkadziesiąt osób.
- A przecież bez Jastrzębia nie byłoby porozumień w Gdańsku i Szczecinie - mówił z żalem Piotr Duda, szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności.
- Panie premierze, panie prezydencie! Tu również podpisano porozumienia - wołał szef Sekretariatu Górnictwa i Energetyki S Kazimierz Grajcarek.
ozczarowania nie krył też Grzegorz Stawski, jeden z liderów górniczych strajków sprzed 26 lat i sygnatariusz porozumień z rządem. - Dawni uczestnicy wspólnej walki dziś są wrogami, a esbecy wystawiają świadectwa moralności tym, których kiedyś prześladowali - stwierdził.
Duda przekonywał, że postulaty strajkujących górników sprzed 26 lat wciąż są aktualne. - Kiedyś robotniczym marzeniem była zgoda na powstanie niezależnych związków zawodowych. A dziś w wielu zakładach, zwłaszcza tych prywatnych, działalność związków jest zakazana. Pracownicy, chcąc je założyć, muszą potajemnie spotykać się w kawiarniach czy prywatnych mieszkaniach. Marzyli o wolnych niedzielach, a dziś w wielu zakładach odbiera się im do tego prawo. Domagali się podwyżek płac, godnych emerytur i systemu zasiłków dla najbardziej potrzebujących. W tej sprawie też nic się nie zmieniło - mówił Duda.
Grajcarek podkreślił z kolei, że górnicy wciąż muszą walczyć o swoje miejsca pracy. - Nie wystarczy dać emeryturę ojcu, musi się też znaleźć praca w Polsce dla syna i córki - apelował do polityków i obiecał, że w przyszłym roku górnicy sprawdzą, co rządzący w tej sprawie zrobili. - Nam chodziło i wciąż chodzi o to, aby nie było dzielenia na lepszych i gorszych, aby Polska była matką dla wszystkich - stwierdził Grajcarek.
Gorzkich słów nie szczędził też abp Damian Zimoń podczas mszy świętej poprzedzającej uroczystości pod pomnikiem. Metropolita katowicki mówił m.in., że dialog społeczny z pracodawcami jest dziś trudny. - Słyszę, że pracodawcy są aroganccy jak w XIX wieku. Związek zawodowy ma obowiązek walczyć o prawa pracownicze. Solidarność powinna wykazać się cnotą roztropności, a nieraz dialog społeczny jest prowadzony za pomocą kilofa - powiedział metropolita.
Podpisane 3 września 1980 roku Porozumienie Jastrzębskie kończyło kilkudniowy strajk górników. W jego wyniku rząd zobowiązał się m.in. do wprowadzenia w całej Polsce wolnych sobót, zniesienia czterobrygadowego systemu pracy w górnictwie i podnoszenia płac w ślad za wzrostem kosztów utrzymania. Praca górników w dni wolne miała być tylko dobrowolna. Strajki górników przyczyniły się do zmiany rządów w Polsce - dwa dni po podpisaniu porozumień do dymisji podał się (oficjalnie z powodu złego stanu zdrowia) ówczesny I sekretarz PZPR Edward Gierek.


Ślązcy studenci na wodach Arktyki
Gazeta Wyborcza, Tomasz Malkowski 2006.09.03
Załoga Starego może być pierwszą w historii naszego żeglarstwa, której uda się przepłynąć z Oceanu Atlantyckiego na Spokojny wzdłuż północnych wybrzeży Kanady i Alaski. W tym roku mija setna rocznica wyprawy Roalda Amundsena, która jako pierwsza na świecie pokonała tę trudną trasę.
Trzech studentów Politechniki Śląskiej, jeden ze Śląskiej Akademii Medycznej, absolwent AWF-u oraz filmowiec stanowią razem sześcioosobową załogę, która jako pierwsza z Polski ma szansę przepłynąć Przejściem Północno-Zachodnim. To jedna z najmłodszych załóg, jaka kiedykolwiek porwała się na tę trudną trasę.
Najmłodszym uczestnikiem jest 20-letni Tomasz Szewczyk, student Wydziału Mechaniczno-Technologicznego Politechniki Śląskiej w Gliwicach. - Pomimo młodego wieku mamy jednak duże doświadczenie. Sądzę, że jest to obecnie najlepsza żeglarska załoga w Polsce. Czuję się wręcz komfortowo - mówił jeszcze przed wyprawą Szewczyk. Wcześniej tym samym jachtem udało im się opłynąć Europę i Amerykę Południową dookoła przylądka Horn. Stary był drugą polską jednostką pod żaglami, której udało się dopłynąć do wybrzeży Antarktydy.
- Teraz chcemy odtworzyć pionierską wyprawę Amundsena w jubileusz stulecia. To ogromne przedsięwzięcie i jednocześnie olbrzymie wyzwanie. Tylko na krótki okres w ciągu roku lody Arktyki odsuwają się na północ i można przebić się na Alaskę przez cieśniny północnej Kanady - mówi Dominik Bac, absolwent krakowskiej Akademii Wychowania Fizycznego, prowadzący pierwszy etap przejścia. - Pomysł wyprawy przez lody Arktyki pojawiał się od dawna, ale rozmowy zawsze schodziły w stronę żartów i wszystko pozostawało w sferze marzeń. Jak widać, marzenia jednak po to są, żeby je spełniać - podkreśla Bac, autor projektu wyprawy.
Czy uda im się opłynąć Amerykę Północną? - Sytuacja zależy od wiatru. Niekorzystne są północne, bo spychają lody. Południowe czyszczą wodę z lodu i tworzy się kanał, którym można spokojnie płynąć. Sezon żeglugowy w tych niegościnnych rejonach trwa bardzo krótko, w sierpniu i wrześniu - mówi Wojciech Jacobson, który jako pierwszy Polak - wraz z Ludomirem Mączkiem i Januszem Kurbielem - na francuskim jachcie Vagabond II przepłynął Przejście.
W załodze jest Konstanty Kulik, słuchacz Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej i Teatralnej w Łodzi. Podczas trzymiesięcznej wyprawy będzie realizował film dokumentalny pt. W poszukiwaniu legendy. Będzie on opowiadał o wielkim podróżniku Amundsenie oraz jego naśladowcach. Dokument przybliży losy norweskiego odkrywcy poprzez pryzmat współczesnej ekspedycji.
Stary wypłynął 15 sierpnia z Grenlandii. Kilka dni temu udało mu się przepłynąć przez Cieśninę Bellota, symboliczną bramę otwierającą morski szlak Przejścia Północno-Zachodniego, stając się tym samym pierwszym polskim jachtem, który tego dokonał. Załoga po sforsowaniu Cieśniny dotarła do Gjoa Haven, gdzie uzupełniła bieżące zapasy przed rozpoczęciem kolejnego etapu. Udało nam się wtedy porozmawiać z załogą przez telefon satelitarny.
- Co za radość! Jeszcze na wodach Cieśniny Lancaster, którą forsowaliśmy kilka dni wcześniej, wiało ostro z zachodu. Podmuchy sięgały do 35 węzłów, tworzyła się nieprzyjemna fala i walczyliśmy ze stałym przeciwnym prądem płynącym na wschód z prędkością 55 mil morskich na dobę. Czasami zupełnie stawaliśmy pod wiatr, prąd i falę. Mocno obawialiśmy się, czy wiatr nie poprzesuwa pól lodowych na zachód od Cieśniny Bellota. Te rejony są znane z największych w Arktyce prądów pływowych, dochodzących do 8 węzłów. Istniało realne zagrożenie, że droga, która kilka dni temu była dość szeroko otwarta, mogła się zamknąć nawet w ciągu godziny - relacjonował Dominik Bac, kapitan aktualnego etapu. Położona za kołem biegunowym na szerokości 71° 58´ N Cieśnina Bellota jest wąskim przesmykiem oddzielającym wyspę Somerset od półwyspu Boothia, najdalej na północ wysuniętej części Kanady. To ciasny, około dwukilometrowy korytarz.
Dowiedzieliśmy się, że już po naszej rozmowie Stary pokonał niegroźne pola lodowe w Zatoce Królowej Maud i dotarł do Cambridge Bay. Załoga płynie obecnie w kierunku oddalonego o 660 mil morskich portu arktycznego - Tuktoyaktuk.
Młodzi żeglarze zapowiadają, że będą eksplorować Arktykę na wszelkie możliwe sposoby. Mają sprzęt do nurkowania. Wśród nich jest też zapalony paralotniarz Sławek Skalmierski, student gliwickiej politechniki. Jedyną kobietą w załodze jest Agnieszka Strużyk, studentka wydziału architektury w Gliwicach. Być może już wkrótce będzie pierwszą Polką, która przepłynęła Przejście.


Dziesięć nazwisk zaginionych ze Śląska
Dziennik Zachodni, (aga) 02.09.2006
Na liście osób zaginionych, pracujących niewolniczo we włoskiej Foggi, znajduje się 10 nazwisk mieszkańców województwa śląskiego.
To mieszkańcy różnych miast regionu od Czeladzi po Bielsko. Najmłodsza poszukiwana ma 21 lat i pochodzi z Wodzisławia Śląskiego, zaś najstarszy to 48-latek z Dąbrowy Górniczej. Rodziny nie mają z niektórymi zaginionymi kontaktu nawet od kilku lat!
Lista w całym kraju obejmuje ponad 140 nazwisk. Wciąż jednak przybywają kolejne i dlatego Komenda Główna Policji opublikuje je wraz ze zdjęciami paszportowymi dopiero za tydzień.
- Musimy zaktualizować listę, a ponadto uzyskać od wszystkich rodzin pisemne zgody na upublicznienie wizerunku, bo tego wymaga ustawa o ochronie danych osobowych, a nie mieliśmy takich deklaracji od wszystkich krewnych - twierdzi zastępca prokuratora okręgowego w Krakowie Krzysztof Urbaniak, który prowadzi śledztwo w sprawie niewolniczej pracy Polaków w południowych Włoszech.
Do tej pory prokuratura ustaliła bądź zatrzymała 27 podejrzanych o handel ludźmi, gwałty, a nawet morderstwa.
Sprawa wyszła na jaw ponad miesiąc temu, gdy w wyniku akcji polskiej i włoskiej policji zatrzymano przemytników oraz rozbito obozy pracy dla Polaków. Zwykle farmy znajdowały się w wyludnionych okolicach. W barakach, gdzie spali Polacy, panowały fatalne warunki higieniczne. Przetrzymywani siłą nie mieli co jeść. Kobiety były gwałcone. Nie otrzymywali pieniędzy za codzienną harówkę w polu.
- Bardzo zależy nam na współpracy z włoską policją i jesteśmy na najlepszej drodze, by stworzyć wspólny zespół. Musimy jednak pokonać przeszkody formalne - wyjaśnia Urbaniak.

Ewald Gawlik / za: Izba Śląska  wiecej zdjęć
Archiwum artykułów:
  • 2010 luty
  • 2009 grudzień
  • 2009 listopad
  • 2009 październik
  • 2009 wrzesień
  • 2009 sierpień
  • 2009 luty
  • 2008 grudzień
  • 2008 listopad
  • 2008 październik
  • 2008 wrzesień
  • 2008 sierpień
  • 2008 lipiec
  • 2008 czerwiec
  • 2008 maj
  • 2008 kwiecień
  • 2008 marzec
  • 2008 luty
  • 2008 styczeń
  • 2007 grudzień
  • 2007 listopad
  • 2007 październik
  • 2007 wrzesień
  • 2007 sierpień
  • 2007 lipiec
  • 2007 czerwiec
  • 2007 maj
  • 2007 kwiecień
  • 2007 marzec
  • 2007 luty
  • 2007 styczeń
  • 2006 grudzień
  • 2006 listopad
  • 2006 październik
  • 2006 wrzesień
  • 2006 sierpień
  • 2006 lipiec
  • 2006 czerwiec
  • 2006 maj
  • 2006 kwiecień
  • 2006 marzec
  • 2006 luty
  • 2006 styczeń
  • 2005 grudzień

  •    Mówimy po śląsku! :)
    O serwisie  |  Regulamin  |  Reklama  |  Kontakt  |  © Copyright by ZŚ 05-23, stosujemy Cookies         do góry